środa, 30 grudnia 2009

bez tytułu


Wreszcie kończy się dzień. Cóż z tego, skoro kolejna noc bezsenna. Jeszcze coś tam robię. Czekam na cowieczorny telefon, jak zawsze z mieszanymi uczuciami. Dzwoni. Kilka minut przyjemnej, lekkiej rozmowy w ciepłym kolorycie. Troszkę opowieści - z pozoru ot tak sobie. Nauczona doświadczeniem wiem, że w tych rozmowach niewiele jest ot tak sobie. Z zupełnie banalnej gadki dojdziemy zawsze w to samo miejsce. Dlatego słucham w skupieniu, nie odzywając się prawie wcale, poza pomrukami potwierdzającymi, że jestem. On opowiada:
- Rozmawiałem kiedyś z taką moją znajomą, że często jak się kogoś poznaje i jest z nim, to jest to osoba tak nie potrafiąca wnieść żadnych emocji do relacji, że tworzy się taka teoria albo fikcja: miejsce w związku jest zajęte.. a człowiek jest w sytuacji, jakby nikogo nie było. Bo jak potrzebuje pogadać, to ktos nie ma czasu, nastroju albo w ogóle nie rozumie o co chodzi...
Z drugiej strony takie właśnie osoby oczekują wsparcia i zrozumienia...
- Wiesz - wtrącam - jeśli ktoś jest egoistą, egocentrykiem, nie ma w sobie za grosz empatii.. nie liczy się z drugim człowiekiem...
- To oczekuje, że takim człowiekiem nie będziesz - uzupełnia i wyczuwam, że się uśmiecha. Znów wpadam mu w słowo:
- Wydaje mi się, że nie jestem...
- Tylko będzie mógł korzystać cały czas, sam nic nie wnosząc do relacji. Teraz jest kompletna wypowiedź - śmieje się z mojego pośpiechu - egoiści itd. zawsze oczekują maksymalnego zaangażowania. A jak im czegokolwiek odmawiasz to są śmiertelnie oburzeni. Do tego większość jest na poziomie jedynaka w wieku 13 lat. I nie są w ogóle w stanie pojąć emocji drugiej osoby. Za to oczekują non stop obsługi.
- No wiesz.. jak człowiek jest tak skoncentrowany na sobie, że mu się świat na czubku nosa kończy, to trudno mówić o pojmowaniu drugiego człowieka..
- Owszem. Ale widzisz.. można być dorosłym egoistą albo niedojrzałym. Ci drudzy są gorsi, bo nie dość, że "tylko oni", to jeszcze mają całkowity brak zrozumienia również swoich emocji; wszystko traktują śmiertelnie poważnie - jak nastolatki własnie.. Jak im czegoś odmówisz, to dostaną ataku wściekłości, tylko po to, żeby za pięć minut opowiadać o wielkich uczuciach do Ciebie..
Widzisz.. poznałem wielu ludzi z problemami. I o ile oni owszem mogą nad sobą popracować; pozbyć się problemów z komunikacją albo emocjami.. to i tak liczy się ich motywacja. I to, co dla nich ważne... Często tacy ludzie jak mają problemy to są znośniejsi, niż jak ich nie mają. Bo wtedy nie mają takiego napędu, żeby móc postępować według własnego widzimisię...
- Może i tak - wtrącam ostrożnie.
- Tak. A jak pozbywają się problemów to wcale nie robią się od tego cieplejsi. Ani bardziej troskliwi. Bo do tego to potrzeba czego innego - trzeba chęci bycia lepszym człowiekiem i bycia dla kogoś. A większość chce sie tylko pozbyć problemów.
W słuchawce zapada milczenie. Przerywam po chwili:
- Zmykaj spać, już późno.
- No idę, bo dziś niespecjalnie spałem.
- Dlaczego?
- Skowronku... - przerywa, dobierając powoli słowa - powiedz no mi.. jakie są nasze relacje? ... I jakich byś chciała?
Zapada kilkuminutowa cisza. Wiem, że on jej nie przerwie. Ze ściśniętego gardła szepczę prawie:
- Wiesz.. myślę o tym od kilku dni. Ale wciąż nie wiem, co zrobię... Nie inwestuj we mnie.. To nie fair byłoby..
- Nie chodzi o moje inwestowanie. Tylko o Twoje..
- Chodzi.
- Ja o sobie to wiem. Ciekawi mnie, co Ty robisz...
- Szczerze mówiąc, jedno co mi przychodzi teraz do głowy to to, że powinnam uciekać stąd póki czas - odpowiadam bez składu i ładu.
- Skąd uciekać?
- Stąd. Od Ciebie. Wiesz, jak łatwo i szybko się angażuję.
- I co?
- I wciąż - mimo to - uważam, że nie powinnam pozbawiać mojego męża jakiejkolwiek szansy.. Jakkolwiek głupie to Ci się wydaje...
- No tak.. A ja kim mam być?
- Dlatego Ci o tym mówię. Przepraszam Cię. Może nie powinnam w ogóle zawracać Ci głowy. Po prostu się gubię. Ale wiem, że to nie jest żadne tłumaczenie.
- Nie chodzi o nie-zawracanie - uśmiecha się - tylko o zawracanie z sensem..
- No właśnie. A tego trudno dopatrzeć się w tym, co robię. Wiem to przecież.
- Ciągnie Cię do mnie?
Uwielbiam takie pytania. I tę bezpośredniość. A ja jak zwykle robię unik:
- Ale co to zmienia?
- To ja się pytam. Tak po prostu.
- Tak - odpowiadam w końcu. Po prostu.
- To użyj nożyczek - mówi.
Delikatnie odkładam słuchawkę.



niedziela, 27 grudnia 2009

domki z kart


Chwila przerwy. W ramach "nagrody" za kawał odwalonej w kuchni roboty siadam przed monitorem z kawką w dłoni. Zaglądam na gg. Cała lista osób, ale właściwie nie ma do kogo zaggadać... Żartować nie mam ochoty, gadać o bzdetach szkoda czasu, o tym, co mnie męczy z niewieloma stąd mam ochotę rozmawiać. Szukam NOWEGO - ma opis:" nie ma mnie od 17.32 ale wrócę..." Wysyłam zaczepkę: " wróć, wróć ;)..." Odpowiedź przychodzi natychmiast:
-wróciłem, wróciłem.. Co to za opis? - pyta
- a taki.. o przemijaniu wszystkiego.. Księga Koheleta, wersów nie pamiętam.
- Aha. W kuchni porządek jest?
- Tak jest!
- No! Mam nadzieję, że pisząc to stałaś koło komputera w postawie zasadniczej?
- No nie.. ale przynajmniej przestałam się garbić - piszę, śmiejąc się pod nosem.
- Masz szczęście.
- Bo?
- No bo jakbyś tak całkiem nie była w postawie zasadniczej, to trzeba by Cię postawić do pionu:)
- Ooo.. No teraz to mnie zaciekawiłeś.. Szczególnie metody Twoje mnie interesują - sączę kawę z uśmiechem.
- No wiesz.. My, duzi faceci mamy swoje metody na takie nieduże kobietki;)
- Mmm, a bardzo drastyczne macie te metody? - drążę dalej.
- Skuteczne. Po prostu.
- No wiesz... w Twojej sytuacji... - rzuca kilka słów co parę minut - nie chciałabyś raczej znać takich informacji... Jeszcze by Ci się spodobało.. I co wtedy?
- Może masz i rację... - odpuszczam. To zaczyna zalatywać flirtem. Pass - myślę. Dodaję jeszcze tylko:
- Może wtedy decyzja byłaby łatwiejsza?
- Nie wiem - odpowiada
- Ja też nie.. zresztą to akurat niepotrzebne dywagacje.
- Widzisz, ja zasadniczo jestem zwolennikiem marchewek. Tzn. uważam, że kij lepiej zamienić na sporą porcję marchewek. Nie zamierzałem wpływać na Twoją decyzję. To był tylko żart.. Choć nie do końca żart. Na człowieka najbardziej motywująco działają miłe rzeczy. A nie trudności.
- A tak.. to prawda. Widać, do kija też można się jednak przyzwyczaić...
- Można. Tylko po co?
- No widzisz.. Tak silnie mam wbite do głowy to wszystko... O nierozerwalności małżeństwa choćby. I wiem, że co to za małżeństwo, i że on pierwszy... I niewiele to zmienia. Dajmy spokój, bo do tego mojego zakutego łebka i tak wszystko jak grochem o ścianę...
- Ale to nie o to chodzi.. Pomyśl o czymś innym: o sprawiedliwości i uczciwości.
- Ale czy sprawiedliwość jest najważniejsza? - pytam - sama robię takie rzeczy nieraz, że oczekuję przebaczenia; kolejnej szansy. A nie czystej sprawiedliwości.
- A poczucie uczciwości? Pomyśl sobie, że to nie Ty - że jakiejś koleżance przytrafiła się taka historia...
- Wiesz.. patrząc na fakty; na tę sprawiedliwość.. na rokowania nawet, powiedziałabym to, co Ty: rozwód i do widzenia. Ale od niej nie mogłabym wymagać więcej. A od siebie mogę.
- Ale po co? Czemu ma to służyć? Twojej wygodzie? Chcesz wychowywać dziecko z oszustem na spółkę?
- Jakiej wygodzie? - pytam.
- Wygodzie umysłowej. Nie musisz nic robić. Nic zmieniać. Decydować. Itd. Wszystko się układa samo z siebie. Tu chodzi o wzajemne relacje. Jeśli ktoś nie chce być z Tobą i rezygnuje... Po czym zmienia zdanie z jakiegoś powodu, to taki typ powinien być przyjacielem, czy znajomym, a nie mężem. Bo to jest po prostu niesprawiedliwe, żeby mógł taki numer wywinąć i dalej żyć sobie spokojnie, jakby nic się nie stało. Pominąwszy już wszystko inne, to jest niepedagogiczne. Poza tym istnieje duża szansa, ze zrobi to ponownie.
Milknę. Dużo w tym racji, jak zawsze. Ale przeraża mnie wizja życia bez przebaczenia i miłosierdzia. Bez drugich szans. Czy wydam na siebie wyrok i potwierdzać go będę codziennie mówiąc: " (...) i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy..."? Oczywiście... mogę przebaczyć. lecz mimo to powiedzieć: "cóż.. takie są konsekwencje"... On mi przerywa:
- Chodzi mi tylko o to, że nalezy Ci się uczciwe traktowanie. I 100% faceta. A nie kilka, a reszta gdzieś tam... Nie chodzi o to, żeby jemu dowalić, ale o elementarne poczucie przyzwoitości... Poświęcanie się dla dobrego faceta to ja rozumiem. Ale w tej sytuacji co chcesz osiągnąć? Gdybyś poznała biednego faceta z problemami, któremu trzeba pomóc; zrozumieć, ze mu ciężko i z pełnym poświęceniem mu pomagała.. to ja rozumiem... Wiesz co?
- Co? - pytam, czując, że rośnie we mnie jakiś sprzeciw wobec tego, co mówi. Jeszcze nie określony i nie ubrany w słowa, ale coś się we mnie buntuje.
- Już wiem, na kogo mi wyglądasz...
- Na kogo? - pytam.
- Na gapę. Sorry.
Nie po raz pierwszy zbija mnie z tropu. Nie denerwuje, ani nie uraża, ale sprawia, że gubię wątek. Pytam:
- Możesz to jakoś rozwinąć?
- Hmm.. poczekaj aż mój wyjątkowo bezpośredni sposób wyrażania się zmieni się na odpowiedni dla niedużej, wrażliwej niewiasty - żartuje.
- Ok. Wnioskując z czasu, jaki Ci to zajmie, dośpiewam sobie co nieco - odpowiadam.
- Widzisz.. wyglądasz mi na osobę mającą umiejętność brania czegoś za coś innego. Niekoniecznie trafnie. I niekoniecznie zauważającą w tym dyskomfort.
Milczę. Nie myślałam w ten sposób o sobie. Może faktycznie. Tyle że to chyba nie gapiostwo a raczej jakiś mechanizm obronny.
- Jesteś, jak przypuszczam, raczej odporną osobą... O silnym charakterze. Mam rację?
- Wiesz - mówię o swoich podejrzeniach - z tą odpornością to może być tak, że co mi nie pasuje do końca, to sobie przerobię po swojemu..
- No właśnie o tym myślałem.
- Ale to nie gapiostwo - oponuję, bo niezbyt podoba mi się to słowo - tylko coś w stylu mechanizmu obronnego...
- To ciężko wyjaśnić, ale spróbuję... To jest tak, ze możesz czuć się komfortowo w sytuacji, która jest nie w porządku w stosunku do Ciebie - patrząc z zewnątrz... Tzn. możesz mieć wrażenie, że jest Ci wystarczająco fajnie. Rozumiesz mnie?
- Tak - odpowiadam, ale dopiero się przez to przegryzam. Nie mam tak lotnego umysłu jak on. Dogrzebywanie się czegoś w sobie wymaga ode mnie dłuższego czasu.
- I co myślisz? - pyta, na szczęście nie czekając na natychmiastową odpowiedź - jak
patrzę na to z zewnątrz, to mi się coś w sercu burzy, a Ty nie dostrzegasz braku uczciwości sytuacji, tylko wydaje Ci się, że i tak jest miło...
- Czy to wszystko ma źródło w wygodnictwie? W tym strachu przed zmianą? - zadaję pytanie, które mnie nurtuje od jakiegoś czasu.
- Nie wiem. Nie wiem w czym. Ale takie podejście powoduje automatyczne pakowanie się w kolejne sytuacje, w których ktoś Cię traktuje nie fair i omijanie sytuacji potencjalnie szczęśliwych.
- Sęk w tym, że ja to chyba nawet wiem... Może na codzień nie uzmysławiam sobie tak jasno, ale jednak. Tylko że to nic nie zmienia. No beton.
- Czemu nie zmienia? Skorzystaj ze znajomości ze mną i zmień to. Ja świetnie rujnuję ludziom przyzwyczajenia ;)
O tak. To wiedziałam już doskonale. Próbuję pokryć żartem niepewność:
- Przeżywają? ;)
- Tak :) I jest im lepiej. Nie ma to jak autoreklama - dodaje z uśmiechem.
Milkniemy. Wyczuwa moje rozterki. Pyta:
- W co nie wierzysz? Że należy Ci się szczęście? Albo wyłączność czyichś uczuć?
No właśnie tego nie jestem pewna. A on kontynuuje:
- Nie należy Ci się? Facet, który będzie widział tylko Ciebie? Żadnych innych kobiet, tylko Ciebie?
- Wiesz co.. nawet nie wiem, czy wierzę w taką możliwość. Czy to nie będzie tak, że będę szukać, próbować, zaczynać nowe związki...
- ODWAGI!!! czego się boisz? Powiedz: zasługujesz na miłość?
- Jak każdy - piszę wymijająco. I wiem, że nie wykpię się w ten sposób.
- Czujesz to w głębi serca?
- Chyba nie jednak... Skoro jest jak jest - poddaję się.
- No właśnie. To więcej wiary, kobieto.
- Tylko skąd ją wziąć? - pytam, i czuję się jak mała, zagubiona dziewczynka.
- Najpierw mi zaufaj, a później daj się przekonać.
- Jakie to proste.. dziecinnie wręcz - lekko ironizuję, myśląc o tym, jak długo muszę się oswajać, by komuś zaufać w o wiele bardziej błahych sprawach.
Chwila ciszy i nagle słyszę, jak mówi:
- No to Cię pooswajam. Nie martw się, ja świetnie to robię.
Jestem pod wrażeniem. Jakby znał moje niewypowiedziane myśli. Nie po raz pierwszy zresztą. Ale zapewne wystarczy spostrzegawczość i jakaś wiedza psychologiczna - tłumaczę sobie.
Po chwili dodaje:
- Jak się czujesz? Jak nastrój, Skowronku?
- Ciężki ale stabilny - odpowiadam z uśmiechem.
- A już myślałem, że może jakaś poprawa...
- Jak może być poprawa, skoro na każdym kroku zbijasz mnie z tropu i napełniasz wątpliwościami?
- Trzeba Cię ponapełniać wątpliościami.. a w co wątpisz?
- Zlituj się... jeszcze nie przetrawiłam dotychczasowego "materiału";) U mnie to nie idzie tak szybko :)
- Kubuś Puchatek? ;)
- Owszem. O bardzo małym rozumku...- uśmiecham się szeroko, zdziwiona, że mogę się przyznać do tego i nawet nie mam ochoty udawać czegoś innego.
- To pasujemy do siebie - mówi - ja mam duży rozumek:)
- No tak, ale - przypominam sobie jego profil na pewnym portalu - Ty szukasz kobiety inteligentnej... i gotowej na zmiany... a nie gapy.. i tchórza.. i wygodnickiej istoty.
- Możesz być, kim zechcesz. To kwestia wyboru.
- Poniekąd tak.. No ale to wymaga czasu.
- Nie poniekąd, tylko tak. Nie ma pośpiechu. Wiadomo, ze człowiek nie zmieni się na "pstryk". Możemy się spokojnie zakolegowywać. Wywrę na Ciebie zły wpływ - dodaje. I sama nie wiem, czy to aby żart.
- Jedym słowem wychowujesz mnie sobie?
- Bo ja wiem, czy sobie? Raczej ogólnie... - a po chwili dodaje:
- Ale jak chcesz, to może być, że sobie:) Na ogół wszystkich buntuję.
- Aaa....... nie wiem jeszcze, czy chcę - obracam w żart - niebezpieczny z Ciebie gość ;)
- Chcesz. Już wiesz teraz - mówi zdecydowanie - i jestem bezpieczny. Krzywdy nie robię.
- Jasne. Wywracasz moje domki z kart..
- To tak. Owszem. Zwłaszcza taki, co stoi na 1 mm lodu.
- I to ma być bezpieczne?
- A pod nim jest 1 cm wody. Gorzej, jak Ci się taki domek w życiu zawali a pod nim ocean... Chyba lepiej to samemu powoli zdemontować?
- Nie wiem. Wcale mi to na 1 cm wody nie wygląda...

sobota, 19 grudnia 2009

między sacrum a profanum


Plątałam się po domu, szukając zajęć. Stary, dotąd niezawodny numer: zająć się czymś. Zmęczyć. Paść z poczuciem, że coś się zrobiło, jest się wykończonym, nie myśleć. A jak myśleć to o tym, że bolą plecy, albo mięśnie, albo cokolwiek. Spać. Spać.
Zegar wybija godziny a do snu wciąż daleko. Wiedziona impulsem zakładam kurtkę i wychodzę w ciemną noc, gratulując sobie w duchu głupoty i nieostrożności. Idę w stronę ławki, kpiąc z siebie samej - jest listopadowa noc. Żywej duszy. Może to i lepiej. Dorabiam wytłumaczenie: przewietrzę się przed snem, to mi dobrze zrobi. Nasuwam kaptur na oczy, bawię się swoimi krokami, starając się iść bezszelestnie. Lubię takie przemykanie. Nagle słyszę:
- opowiedz mi coś o sobie. Czym się zajmowałaś zawodowo?
- co Ty tu robisz? - prawie podskakuję. A jednocześnie wiem, że po to tu przyszłam.
- czekam, usiądź.
Opowiadam w skrócie. Zresztą nic interesującego, wszystko da się zamknąć w kilku zdaniach. Łapię się na tym, że robi mi się przykro na myśl, że wypadnę w jego oczach szaro i nieciekawie. Jakimś cudem opowieść o życiu zawodowym kończę wywodem na temat męża:
- czasami patrzyłam na niego i wydawało mi się, że w ogóle go nie znam...
- no bo nie znasz go wcale... Dlatego właśnie uważam, że nie ma sensu kontynuować tego w innej formie, niż dwoje lubiących się byłych małżonków.. lub mających w miarę poprawne układy.
- Więc jak mogę sobie zaufać? Skoro tu myliłam się tak bardzo? - pytam bezradnie.
- W czym zaufać?
- Choćby w budowaniu czegoś nowego, z kimś innym... Będę się bać? Patrzeć przez jego pryzmat? Krzywdzić tym kogoś?
- Masz już pewne doświadczenie. Możesz być bardziej ostrożna ale nie musisz krzywdzić. Ostrożność w relacjach z ludźmi to norma, więc nikt nikogo nie krzywdzi - tak samo, jak brak zaufania, dopóki się człowiek nie przekona, że można.
- Aha - dodaję z ironią - tu się przez dziesięć lat przekonywałam, że można. A później okazało się, że to naiwność... A czy my nie mieliśmy tego zostawić? - zaczynam być zmęczona i śpiąca.
- Owszem. Ale z tego, co widzę, to Ty masz gorącą potrzebę pogadania o tym i złapania innego punktu widzenia... Prawda?
- Wszyscy.. dosłownie wszyscy mówią dokładnie to, co Ty. Może nie tak dobitnie, ale do tego samego się sprowadza. Łącznie z księdzem w konfesjonale. A ja... no co ja Ci powiem? Że nie chciałabym podejmować tej decyzji? Tchórzostwo?
- Taki charakter. Wolisz, żeby się samo zadecydowało, czyż nie? - patrzy na mnie badawczo.
Spoglądam na niego, szukając śladów kpiny, czy ironii. Nic z tych rzeczy. Coś na kształt ciepłego zrozumienia. Ani śladu oceny. Dodaje z uśmiechem:
- Zdobądź się na odwagę. To odmieni Twoje życie całkowicie. I to na lepsze. Przecież wiesz, co musisz zrobić i co chcesz. Nie bój się tak. Gorzej już być nie może. Trzeba żyć w uczciwych relacjach z ludźmi i światem. Czyli inni wobec Ciebie też mają być fair.
Zamyślam się. Mam problem z egzekwowaniem tego. Pewnie to też strach. Wolę rezygnować, niż stracić kogoś. Im więcej o tym myślę, tym wyraźniej widzę, że pod wielkimi słowami i górnolotnymi ideami kryje się zwykłe tchórzostwo i wygodnictwo. Przerażona brutalnością tego zrywam się z ławki. Rzucam:
- Muszę iść.
-Poczekaj, nie skończyliśmy - to nie prośba. Mówi stanowczo. Siadam posłusznie i czekam. Ale on milczy. Po chwili rzuca:
- Mówiłem Ci o tej głęboko wierzącej pani, od której dostałem list ostatnio? Ludzie nie przestają mnie zdumiewać...
- Nie - zaprzeczam z ulgą, ciesząc się ze zmiany tematu.
- No cóż.. Pani jest baaaardzo wierząca - mówi z krzywym półuśmieszkiem - wychowuje syna w duchu chrześcijańskim, stroniąc od prymitywnego, rozszalałego materializmu. Szanuje wartości rodzinne..
- Lubię te Twoje nakreślenia sytuacji - stwierdzam z uśmiechem, w oczekiwaniu na pointę.
- To są cytaty.. albo prawie dosłowne przytoczenia. Tak ona do mnie pisze... No i ta pani - po wielu dniach rozmyślań - doszła do jedynego słusznego wniosku, że potrzebuje mężczyzny, który ją zaakceptuje taką, jaka jest. I będzie kultywował owe tradycyjne wartości, stworzą udany związek, itd, itp. Jak się domyślasz, jest pewien haczyk...
- ona ma męża - mówię i jestem tego pewna. Odechciało mi się śmiać. Prawie zwijam się w kłębek. To była moja sytuacja, tylko nieco przerysowana. Myśli już galopują: Czy mówi to celowo? Czy to o mnie? Czy to wyrzut? Na pewno o mnie. I ma rację. Co ja robię? Jakie to fałszywe... Pogardzam sobą. Mam ochotę przeprosić go i uciec. Ale on ciągnie dalej:
- i to nie w żadnej separacji, tylko normalnie.. Ale ponieważ nie jest z nim szczęśliwa, więc potrzebuje kogo innego...
Ryzykuję spojrzenie na niego. Chyba jednak nie mówi o mnie. Nie patrzy na mnie, nie mogę wyczuć. Mam ochotę wtrącić coś o podwójnej moralności, o "dorabianiu ideologii" dla siebie wygodnej, o tym, że bardzo jestem ciekawa, jak ta kobieta wybrnęłaby z tego filozoficznie. Ale milczę. To jak wydać wyrok na siebie. Cisza przeciąga się. Czuję się niezręcznie. Nie znamy się jeszcze na tyle, by milczenie było komfortowe. Rzucam pierwszą w miarę neutralną myśl, jaka przychodzi mi do głowy:
- I? Odpisałeś z właściwą sobie delikatnością? - lekko ironizuję
- Starałem się. Ale przestała pisać. A szkoda, bo byłem ciekaw.. Poznawałem dotąd bardzo religijne panny z dzieckiem, ale takiej mężatki to jeszcze nie.
- No wiesz.. ideałem nikt nie jest i nie ma co rzucać kamieniami... - bronię ich i siebie.
- No mi one nie przeszkadzają - stwierdza - tylko niech nie będą takie święte.. Bo co? Po każdej gorącej randce lecą do spowiedzi?
- Coś Ty... same siebie przekonały, że to nie grzech... Bo po co do spowiedzi, skoro nie zakładają poprawy? No chyba że właśnie tak podchodzą.. Ale to chyba podpada pod niegodziwość sakramentu?
- Hmm, nie jestem w tym mocny - odpowiada
- No nie powinna dostać rozgrzeszenia, jeśli nie ma postanowienia poprawy. Chyba że wprowadza spowiednika w błąd, wtedy rozgrzeszenie otrzyma, ale w sumie to tak jakby je "wyłudziła", czyli de facto dokłada sobie kolejną winę... Ale jakby się przyjrzał naszym spowiedziom to wychodzi na to, że to powszechna praktyka..
- No cóż.. znałem też panią, która grzeszyła z rozmysłem, opierając się na założeniu, że lepszy nawrócony grzesznik niż ten, co nie grzeszył. Więc ona pogrzeszy, później się nawróci i .. będzie lepsza, niż na początku;) Ze mną - ponieważ nie chodzę do kościoła - miała problem, żeby się umówić, bo to może grzech będzie... A ona żyje w czystości... Ma dwóch synów, mąż odszedł, ale ona żyje sama, moralnie... Odezwała się do mnie, chwaląc się, ze znalazła sobie wielką, romantyczną miłość; że są razem szczęśliwi, jeżdżą w góry, nad morze, on ją wozi po zakupy, pomaga we wszystkim, no w ogóle jest kochany...
- I też pewnie mocno wierzący? - wtrącam.
- O tak. Gorliwy jest bardzo. Ale do kościoła nie chodzi z nią, tylko z żoną. Własną. Nie wytrzymałem i zapytałem jej, co na to jej moralność? Skoro ze mną miała opory, żeby się umówić, mimo że jestem wolny, a z nim ma romans...
- I? Pewnie powiedziała, że nikogo nie krzywdzi? - pytam sarkastycznie, cytując kochankę męża.
- Dokładnie. Nikogo nie krzywdzi, bo on ma dorosłe dzieci, a żona nie jest zainteresowana łóżkiem, ponieważ jest od niego o piętnaście lat starsza... I wystarczy tylko na nich spojrzeć, żeby wiedzieć, że on się męczy... On by się rozwiódł oczywiście ale nie może, bo to byłby cios dla dzieci i rodziny. A przecież nie można tak z egoizmu niszczyć harmonijnego związku... Poza tym oni się świetnie z żoną dogadują i ona nie jest zazdrosna... A co do moralności, to ona wie, że się stacza, wie, że tonie w grzechu, ale przecież to tylko takie chwilowe... później ona zakończy ten niegodny związek, pójdzie do kościoła, wyspowiada się, odpokutuje i .. będzie lepsza, niż na początku...
- No kurczę.. - teraz i ja byłam pod wrażeniem - w sumie bardzo to wygodne... Wiesz, ta kobieta mojego męża też twierdziła, że ja go krzywdzę... Bo się nie kochamy... A oni owszem. I żebym nie dramatyzowała, tylko zachowała się przyzwoicie i nie robiła problemów... I nawet Bóg im pomoże, bo on stworzył ludzi do miłości...
- Wszystko, co mi mówisz jest zupełnie dziwne... I ja nie wiem, jak można tak żyć - znów zaczynał się denerwować -
- Że już nie wspomnę o tym, że możesz się komuś wydawać nieapetyczna.. do tego rzeczywiście trzeba mieć problemy... - spojrzał na mnie z uśmiechem i ciągnął dalej:
- Moim zdaniem należy Ci się dla odmiany związek z kimś, komu będzie się na Twój widok robiło ciepło..
- No ale na to trzeba jeszcze czasu - odparłam
- Owszem.. conajmniej tydzień - uśmiechał się szeroko
- To już nawet nie optymizm.. to utopia - westchnęłam
- Wiesz co.. Jak poznasz jakiegoś normalnego faceta, z normalnymi emocjami, który potrafi przytulić kobietę i sprawić, by była szczęśliwa i chodziła uśmiechnięta, to przestaniesz mieć jakiekolwiek wątpliwości... Chodź, odprowadzę Cię, wystarczy na dziś.

piątek, 18 grudnia 2009

na chirurgii


Z powrotem na ławkę zwlekałam, jak mogłam. NOWE jednak cierpliwie tkwiło. Intuicja mówiła mi, ze nie odpuści. Tym razem ja usiadłam na brzegu, nieśmiało. NOWE budziło we mnie niewytłumaczalny respekt. Ze zdziwieniem odnotowałam tę zmianę - wszak dopiero co patrzyłam na nie pobłażliwie...
- no cóż.. - zaczęło bez wstępów - pogoniłbym. Za nieliczenie się z drugim człowiekiem, za totalną nieuczciwość, egoizm i inne
- tak, sama potrafię wyliczyć całą litanię - przerwałam, wiedziona jakimś poczuciem lojalności - ale moze to jest to "złe", na które składałam przysięgę?
- bzdura
Zamilkłam. Przyzwyczajona do delikatności i owijania w bawełnę. NOWE kontynuowało:
- nie, moja miła. Złe to jest wtedy, jak się wspólnie przechodzi choroby, wypadki, kradzieże i inne przygody. Ale jak jedna strona sobie całe lata bimba to jest całkiem co innego..
- dlatego nie twierdzę, że przywitam go z kwiatami. Ale nie wiem, czy potrafię mu zatrzasnąć drzwi przed nosem, jeśli w ogóle wróci; jeśli będzie chciał coś zmienić. Poza wszystkim jest też dobrym człowiekiem... Mieliśmy wiele wspólnego, podobne zdania, nigdy się nawet nie kłóciliśmy..
Zamilkłam. Nie po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że to jeden ze wskaźników marności naszych relacji i wzajemnych zahamowań. Zamykaliśmy się w sobie powoli przez całe lata, rezygnując z własnych potrzeb i wycofując do własnych, hermetycznych skorupek.
- a może to właśnie był błąd - powiedziałam - ja też odpuściłam szybko.. choćby w sferze seksualnej. Poczułam się odepchnięta, niechciana, nieatrakcyjna.. wiesz, to jakby w pysk dostać. Poza tym nie miałam pojęcia, że to tylko mnie dotyczy. Myślałam, że to problem mojego męza dotyczący wszystkich kobiet
- popatrz na to inaczej: 10 lat ściemy...
- ale błąd był na samym początku.. później po prostu było coraz gorzej się z tego wyplątać. Pojawiło się Pisklę. Jego też muszę brać pod uwagę.
- no to znaczy co masz brać pod uwagę?
Zamilkłam. Nie rozumiał? Niemile mnie to zaskoczyło. Zadałam pytanie z innej beczki:
- a powiedz mi.. nie wierzysz, że ktoś taki może się zmienić?
- nie, nie wierzę prawdę mówiąc - odparł - ponieważ to by było wbrew logice
- pewnie masz rację.. ale tu nie tylko logika wchodzi w grę. Choć pewnie wtedy wszystko byłoby znacznie prostsze
- jak to nie logika? - obruszył się - właśnie logika. Wewnętrzna logika sytuacji. Jak ktoś przez 10 lat ściemnia, to nie ma powodu myśleć, że nagle przestanie... A taki - wybacz - analfabeta emocjonalny.. to świetny do wychowania dziecka jest.
Cholera. Znów miał rację. Wytrącał mi z ręki argumenty jeden po drugim, odsłaniając ich bezsensowność i moje powierzchowne myślenie. Jeszcze jedna próba obrony:
- przestać może.. bo wszystko już zostało powiedziane i wybebeszone do cna.. na wylot. I nie ma powodu niczego ukrywać. Gorzej z tym analfabetyzmem, jak to ładnie nazwałeś.. Ale i on nie miał łatwego życia: nie miał rodziny, domu .. Może przy jego wysiłku, jakiejś terapii coś by z tego było? Mam go zostawić na wycieraczce i budować z kimś nowy, wspaniały świat?.. Nie wiem, czy spałabym spokojnie.. Rozumiesz?
- tak. Ale moim zdaniem usiłujesz wierzyć w cud
- a to bardzo możliwe - Miałam już dość. Pomyślałam, ze czas zmienić temat. Cholera, gdybym potrafiła znienawidzić... to może byłoby łatwiej.. NOWE ciągnęło dalej, jakby odczytując moje myśli:
- ja na ogół odwołuję się do poczucia uczciwości: jeśli ktoś przez 10 lat ściemniał, to nie ma powodu, by nagle przestał. Będzie mówił np. że chodzi na terapię, a nie będzie chodził, itd.
- ale może zrobił po prostu głupotę wiele lat temu - oponowałam z coraz mniejszym przekonaniem - naprawdę trzeba cudu, by liczyć, że ktoś się zmieni?
- tak. Przepraszam Cię, ale to już nie o to chodzi... - zmienił ton - poczytam Ci..
Wyciągnął z kieszeni wydruk. Mój mail.
- leczyć się nie chciał... No bo nie było z czego. Nie widział w Tobie kobiety... Ale w niej widział. Byłaś zamiennkiem kogoś, kto go wystawił do wiatru...
Skuliłam się w sobie. Ciągnął bezlitośnie:
- wiesz co.. To wszystko jest obrzydliwe a jego postępowanie skandaliczne. Co niby miałoby się zmienić? Będziesz dla niego nagle atrakcyjna? Wybacz, że tak prosto z mostu - dodał, spoglądając na mnie - przecież to fikcja.. Jaką zmianę sobie wyobrażasz? Nagle zauważy, ze jesteś jednak fajna?
Przyszedł czas wypowiedzieć na głos to, co czułam. Przez ściśnięte gardło usłyszalam obcy głos:
- pewnie nie.. A i ja nie bardzo wyobrażam sobie, że miałby mnie dotknąć...
- no to co tu podtrzymywać? A dziecko ma prawo do normalnej atmosfery. Tzn. uczciwej. Wiesz.. ja rozumiem różne przejścia we dwoje. Ale on zwyczajnie nie dotrzymał słowa i miał wszystko w nosie. I to tak totalnie. Czemu miałabyś się z nim dalej męczyć? Za co? Myślę, ze należy Ci się więcej od życia, niż męczenie się z nim - zdenerwował się - wybacz, ale on na Ciebie nie zasługuje.
- wiesz.. gdyby mu się ułożyło z tamtą kobietą, gdyby mu było dobrze, to pół biedy. Ale to tak na marginesie. Poza tym wiem, ze masz rację - przyznałam - tylko wciąż nie umiem pozbyć się wątpliwości. No nie umiem. I nie mam na to wytłumaczenia. Nie wiem.. za głupia jestem, za naiwna... nazwij jak chcesz. Albo to za świeże wciąż... Zostawmy to.
- co do czego wątpliwości?
Umilkłam. Zapadła cisza. Nie potrafiłam nic sensownego powiedzieć. Łzy kapały jedna po drugiej.
- Skowronku? Ciekaw jestem, czego te wątpliwości dotyczą? - zapytał głosem delikatnym, unosząc mi twarz. Poczułam, ze życzy mi dobrze. Że robi to dla mnie. Że nie ma w tym tylko własnego celu. Słowa popłynęły.
- nawet nie wiem, czy będę umiała zbudować sensowny związek. Czy nie wniosę do niego poczucia winy, jeśli zdarzy się konieczność, że to ja będę musiała podjąć decyzję o zakończeniu poprzedniego...
- po pierwsze: będziesz. Po drugie: nie wniesiesz. Po trzecie: decyzję on już podjął. Wcześniej.
- prosił o czas do końca roku - wtrąciłam prze łzy. Kontynuował myśl:
- trzeba zrobić dobry uczynek i pomóc mu być konsekwentnym - znów się zdenerwował - na co czas? na co? co ma się zmienić? zauważy, że jesteś młoda i ładna? zapomni o spotkaniu z miłością lat szkolnych?
Sięgnęłam po ostatnie argumenty. Rozpaczliwie zapytałam:
- a czy małżeństwo bez seksu nie ma sensu?
- nie jesteście wcale małżeństwem. Tylko parą ludzi. Coś jak przyjaciele. Albo dobrzy znajomi. Nie mieszajmy pojęć. To jest w ogóle co innego. Nie ten poziom emocji, zaangażowania, otwartości, bliskości, itd.
Zamilkłam. Miałam dość. Czułam, że właśnie wszystko mi się rozsypuje. Ciągnął dalej:
- wiesz, to już nie o to chodzi. Ja po prostu nie rozumiem, jak można być takim egoistą i samolubem, żeby przez lata myśleć o jakiejś tam kobiecie i mieć swoją - teoretycznie żonę w nosie. Mało tego: jeszcze ją oszukiwać. To jest niewyobrażalne. Przecież on nie ma za grosz poczucia przyzwoitości...
- poczekaj, to nie tak - przerwałam - jesteś zbyt surowy. To nie było świadome...
- wiesz -nie zwrócił uwagi na moje słowa - można by mu dać czas, jakby się z nią nie spotkał. Albo spotkał i tylko pogadał. Ale tak to udało mu się załatwić sprawę na cacy. Chcesz być z nim myśląc o tym, kiedy zacznie z nią pisać? .. Dawno się tak nie zdenerwowałem.
- gdyby się z nią nie spotkał, postawiłby ją na ołtarzu i domalował aureolkę. A mnie przy okazji najbliższej sprzeczki wypomniał, ile dla mnie poświęcił
- wiesz, jakby się z nią spotkał i pogadał.. to jeszcze rozumiem. Ale jak się z nią przespał, to moim zdaniem oznacza to finał Waszego związku. Tak się nie postępuje.
- musiałby być silnym człowiekiem, z poczuciem własnej wartości.. a oni nakręcali się mocno, ona też się postarała dobrze... To juz nie jest kwestia tego, że go bronię, tylko staram się zrozumieć.. Zostawmy to.
- dobrze, zaraz zostawimy. Nie wiem tylko, co chcesz zrozumieć? Dla mnie sprawa jest prosta. Ma Cię w nosie i tyle. Jakby był w porządku to by się z nią nie nakręcał - to raz.
Przerwałam:
- więc co? jest tak wyrachowany, ze "spróbował" z nią; nie wyszło, więc zostawił sobie uchyloną furtkę?
- wygodny raczej. Nie wyszło, ona wyjechała, więc po co zmieniać to, co jest i jest fajne? Skoro można dalej udawać? Tym razem we dwoje. I wychowywać dziecko w fikcji? To jakiś wyjątkowo niefajny facet.
Przerwał. Spojrzałam na niego. Zmienił się. Widziałam, że patrzy wgłąb siebie. Wyglądał przy tym na nieco zagubionego. Odruchowo pogładziłam go po dłoni opuszkami palców. Momentalnie wrócił do swej roli, zacierając żartem poprzednie wrażenie:
- zawsze się w takiej sytuacji zastanawiam, czemu nie spotykam takich kobiet; przy mnie też się można popoświęcać;) Przynajmniej jestem szczery i uczciwy - dodał, puszczając oko.
Zamilkłam. Jedyne, co miałam ochotę powiedzieć to to, że własnie spotkał. Ale sama przeraziłam się tą myślą. Co to w ogóle za pomysł... Nie poznawałam sama siebie. Wyzwalał we mnie jakieś niebywale silne emocje i ciepłe uczucia. Powiedziałam jedynie:

- może takie kobiety przyciągają takich facetów, jak mój mąż... Muszę iść. Nic już nie widzę.

- z powodu emocji, czy ciemności?

Pytanie było chyba retoryczne. Milczałam. Dodał na pożegnanie:

- no to się od niego odczep. Znajdź sobie kogoś, kto Cię doceni i będzie patrzył, jak w obraz.

- taaak... - zażartowałam - ewentualnie wpadnij z deszczu pod rynnę;)

- niby jak? Pod rynną to już jesteś. W sumie to siedzisz pod nią od lat. Może teraz czas na deszcz właśnie?

Mimo chaosu, jaki we mnie wprowadził, jedno kołatało mi w głowie i to powiedziałam:

- fantastyczny jesteś, wiesz?

- dziękuję. Wiesz, nad czym się zastanawiam? Czy Ty masz jakąś fotkę z uśmiechniętą buzią...

- muszę iść

- idź, idź.. Pogadamy później.

czwartek, 17 grudnia 2009

Przebudzenie


Bywa tak, że NOWE nadchodzi zupełnie niespodziewanie... nadchodzi incognito, nie pokazując swej mocy, skrywając się pod kapturem banalnych zdarzeń...
Do mnie NOWE zapukało delikatnie, choć stanowczo, gdzieś w połowie listopada. Uśmiechnęło się przyjaźnie i przysiadło na skraju ławeczki. Przyjęłam je gościnnie, bo ławeczka była szeroka a ono nie wyglądało groźnie. Nie wyglądało na coś, co może zburzyć mój święto-spokojny świat.
NOWE spojrzało badawczo i zapytało:
-co sądzisz o astrologii?
Spuściłam nisko głowę, by nie zauważyło ironicznego grymasu ust. Zapaliła mi się pierwsza ostrzegawcza lampka... Dziwak jakiś. Astrologia?
- patrzę na nią z przymrużeniem oka - odparłam, gratulując sobie w duchu dyplomacji.
- a ja nie z przymrużeniem oka - zastrzeliło mnie NOWE, waląc prosto z mostu.
Poczułam lekki przypływ paniki. Nie jestem przyzwyczajona do mówienia wprost. Jak to określiło NOWE wiele dni później - zwykle "meandruję". Nie znam lepszego określenia.
Spanikowałam więc. Zadziwiające, że czyjaś otwartość wydaje mi się zagrożeniem... Trzeba będzie się temu przyjrzeć... Póki co, szukałam w głowie słów.. czegoś w miarę inteligentnego, co nie zepsuje mojego wizerunku w oczach NOWEGO od samego początku. Na szczęście NOWE nie oczekiwało odpowiedzi.
- w ten sposób otrzymałaś o mnie pierwszą informację. A znając czyjś horoskop można ustalić, jaki ma charakter.
Bzdura za bzdurą - pomyślałam. Horoskop to bełkot, skonstruowany tak, by u każdego "chwycił".. Szkoda czasu.
Zwykle staram się być jednak w miarę miła, więc grzecznościowo zapytałam:
- to dlatego interesowała Cię moja data urodzenia?
- Tak
- i nie uciekłeś jeszcze?
- dopiero pakuję dobytek. Jak uciekać, to totalnie.
Spojrzałam niepewnie. Miałam nadzieję, że to żart, choć przy jego pokerowej twarzy nie byłam tego pewna. Ani w tej chwili, ani nigdy potem. Wciąż siedział. Zapytałam więc, siląc się na nonszalancką obojętność:
- i jak? określiłeś? powiesz mi? może coś nowego się dowiem o sobie...
- no mogę Ci powiedzieć.. urodziłaś się w M.?
- owszem
- no to jesteś z charakteru mieszanką Wagi i Ryb. A wiesz o której?
- o 6.30
- prawdziwy Skowronek;)
-mm, ale w niedzielę - zawsze się śmiali, że musi ze mnie leń być:)
- e tam.. to mamusia leń, nie chciało się jej w normalny dzień.. No to tak: myślisz jak Skorpion, emocje masz jak Panna, postępujesz jak Waga. I takiż masz stosunek do świata. A przyciągasz do siebie facetów o Baranopochodnym charakterze.
Pierwsze słyszę - pomyślałam. Waga to waga i cześć. Zainteresowałam się. Zaczynało brzmieć ciekawie. Szkoda, ze nic z tego nie rozumiem. Zaryzykowałam pytanie:
- a możesz mi to wytłumaczyć? bo nic mi to nie mówi...
- no ok. Czyli masz pozytywny i nieoceniający stosunek do ludzi, a z drugiej strony czasami jesteś nieprzewidywalna i nie wiesz sama, co zrobisz. Ale za to masz intuicję. Ogólnie nie lubisz facetów o słabych charakterach.
O tak.. z tym mogłam się zgodzić od razu. Pomyślałam o moim mężu, który zawsze potrzebował wsparcia. Ta psychiczna impotencja była znacznie trudniejsza do zniesienia, niż fizyczna.
Właściwie.. wszystko, co do tej pory usłyszałam było prawdą. Zaczęłam wsłuchiwać się uważnie.
- masz lekkie skłonności do niezdecydowania i zastanawiania się, co by tu teraz... Potrafisz też być zgodna [jak chcesz;)] . Myslisz jak Skorpion, czyli nieufnie. I nie mówisz o sobie i o tym, co myślisz za dużo... Mam rację?
Kurczę. Miał. Nie miałam ochoty tego przyznać, ale uczciwość wymagała.
- no zasadniczo chyba tak... O dziwo.
- no widzisz. Emocje masz jak Panna, czyli spokojne i intensywne... i pewnie straszny z Ciebie przytulak i pieszczoch. Poza tym przyjaźnie w efekcie wyglądasz. No i nie lubisz być taką łatwo rozszyfrowywalną, jak w tym momencie;)
- wiesz co... przerażasz mnie... - wtrąciłam półżartem. Ale tak naprawdę poczułam się niepewnie.
- a co do sposobu postępowania, to też jest w tym lekkie niezdecydowanie - ciągnął, jakby w transie, nie zwracając na mnie uwagi - oraz skłonności do wygody. Pewnie podobają Ci się eleganccy faceci?
Zanim odpowiedziałam, spojrzałam na niego. Nic z elegancji. Skromny sweter, który dawno "wyszedł z obiegu", okulary bez "skrzydełek" ochraniających nos przed uciskiem, kawałek gąbki w tej roli, znoszone jeansy, wygolona głowa. Kolejny raz zrobiłam unik, usprawiedliwiając się niechęcią do zrobienia mu przykrości:
- o tyle o ile... sama elegancja przyciąga oko, ale to nie wszystko...
Widocznie moje słowa dały się pogodzić z jego wizją mojego charakteru. Odparł:
- no bo jakbyś miała uczucia w Wadze, to by tak było, że elegancja wystarcza, ale jak masz w Pannie, to nie. Panny potrzebują czegoś więcej, niż estetyka do szczęścia.
Po raz pierwszy powiedziałam dokładnie to, co pomyślałam, rezygnując z zastanawiania się, jak dzięki temu wypadnę w jego oczach:
- kurczę, to jest straszne - za dużo wiesz. Teraz to ja mam ochotę uciekać
- ale nie martw się, ja świetnie odczytuję charakter z fotki. A Ty masz fotkę - powiedział z szerokim uśmiechem.
Rzeczywiście. NOWE wypatrzyło mnie jakimś cudem spośród ponad 3 mln bywalców pewnego portalu i zaczepiło w jakiś taki zupełnie niepozorny sposób. Widać jednak skuteczny. Wróciłam myślą do tamtej fotki. Smutna buzia, smutne oczy. Innej nie miałam. Zresztą było mi to dość obojętne. Westchnęłam:
- Ty jesteś... niebezpieczny, no.
- masz ochotę uciekać, ale jednocześnie to całkiem interesujące, nie? - uśmiechnął się szelmowsko. Poczułam się dziwnie bezpiecznie. Jakoś tak intuicyjnie, bo rozsądek aż piszczał, krzycząc, by wstać i pójść, nawet się nie ogladając za siebie. Odparłam zgodnie z prawdą:
- no to oczywiste...
- no widzisz.. dla mnie też to jest oczywiste.
- ale .. nie umiem się zdecydować, czy mi się to aby podoba... - oznajmiłam. Ale nie usłyszał, bo już ciągnął dalej:
- w sumie takie osoby, jak Ty mają dużo cierpliwości do kogoś, na kim im zależy. Z drugiej strony czasami nagle zmieniają zdanie od ręki i nagle - nie wiadomo, czemu...
- wiadomo... przynajmniej ja wiem.. - zaprotestowałam nieśmiało. Nie zwrócił uwagi.
- niemniej myślę, że Twoja cierpliwość już się wyczerpała. Nie chodzi mi o mnie.
- wiem
- wolałem potwierdzić. No i co teraz powiesz? - nie czekał wcale na odpowiedź, szedł dalej:

- w sumie to masz złożoną osobowość. Bo dużo osób jest takich, że wystarczy mi jedno spojrzenie na fotografię.

Zaczynałam powoli wierzyć, że wie, co mówi. Wciąż nie mogłam się jednak zdecydować, czy mi się to podoba.

- jak z Tobą żyć? Przecież to Ci daje dużą przewagę - próbowałam zażartować.

- no tak powinno być - znów krótka piłka, zbijająca z tropu.

- no nie wiem.. pewnie z Twojego punktu widzenia tak ;)

- a co jest z Twojego nie tak? Nie mów, że nigdy nie chciałaś poznać mężczyzny, co Cię zrozumie, albo domyśli się, jaka jesteś?

Teraz już nie dzwonki, ale syrena okrętowa ostrzegała: "zwiewaj!" W głowie zaczęło kołatać pytanie, do czego on zmierza. Właściwie lekko żartobliwy ton rozmowy pozwalał - jak dotąd - na dowolną interpretację. Ale zaczęły gryźć wyrzuty sumienia. Nie powinnam poznawać mężczyzny. W ogóle. Jakiegokolwiek. Nie powinnam zawracać mu głowy. Próbowałam utrzymać się w konwencji żartu:

- wiesz.. zasadniczo pewnie każda kobieta o tym marzy.. ale w podtekście jest, aby nie tylko znał, ale jeszcze zaspokoił jej potrzeby... samo zrozumienie jeszcze niczego nie załatwia... A i niebezpieczne być może;)

- wszystko zależy od motywacji. I od tego, co kto uważa za potrzebę.

Zabrzmiało poważnie. Obrzuciłam go badawczym spojrzeniem. Było poważne. Musiałam przytaknąć. NOWE rzuciło mi teraz kilka banalnych pytań, wiedziałam, że robi to świadomie, dla rozluźnienia atmosfery. Poskutkowało.

Pomiędzy luźnymi i banalnymi pytaniami to istotne:

- rozwód masz w toku?

Nie było miejsca na uniki. Ani możliwości niezrozumienia o co chodzi. Zresztą nie było potrzeby. Odpowiedziałam szczerze, że nie. Użalił się nad moim stanem zawieszenia, zadał kilka pytań uściślających. Nie czułam się pewnie na tym gruncie. Odbiłam piłeczkę w jego stronę. Rezygnując z taktu, zapytałam, jakim cudem jest do tej pory kawalerem. Wyjaśnił. Jeszcze ciut o nim i powrócił do tematu:

- a czemu się z nim rozstajesz/rozstałaś .. jeśli to nie tajemnica?

- napiszę Ci za chwilkę maila z odpowiedzią na Twoje pytanie, a na razie muszę zniknąć - ratowałam się ucieczką, choć nie miałam żadnych planów. Pożegnałam się.

Został na mojej ławce. Odeszłam, czując na plecach przenikliwy wzrok bladoniebieskich oczu, co do temperatury których nijak nie mogłam się zdecydować.

Do domu wróciłam okrężną drogą, układając w myślach maila. Miałam niewytłumaczalne ale silne wrażenie, że ten dzień zmienił wszystko. Że stoję właśnie u początku drogi w nieznane.

podejście nr 2


Wróciłam.

Dlaczego?

bo samotność gryzie? Czy zbyt dużo myśli - przeczuć bardziej... niesprecyzowanych jeszcze...

Może po to ta pisanina.. By zobaczyć czarno na białym to, co się kluje dopiero nieśmiało.. Co nie wiadomo do czego prowadzi, bo spod kontroli się wymknęło.. Co już przeraża, bo oznacza trzęsienie ziemi, bo wywraca świat do góry nogami...

A jednocześnie fascynuje i pociąga .. i kusi.

I jest z kategorii tych doświadczeń, za którymi nie pójść nie sposób, jeśli się przydarzą.

Prowadź mnie więc, Drogo. Bo ja nie wiem, dokąd zmierzam. Po raz pierwszy w życiu nie wiem.

Wiem tylko, że wyruszyłam z bezpiecznego gniazda. Ku gwiazdom lub ku zgubie.