sobota, 18 września 2010

przyspieszając "nieuniknione"...


- Zostałem postawiony w trudnej sytuacji... i staram się nie dać zrobić na szaro. Słonko... powiedz no mi czemu... Nie... Nie, nie, nie.
Zapada cisza. Czekam niecierpliwie i z niepokojem na ciąg dalszy. Ze wstępu przeczuwam, że o pogodzie dziś nie porozmawiamy. Po dłuższej chwili podejmuje:
- Moim zdaniem jestem idealnym typem do unieszczęśliwienia Ciebie. Czemu zresztą usiłuję przeciwdziałać i nie dać się wkręcić.. - znów przerywa, ale tym razem na krótko - Widzisz ... uważam że mnie sobie znalazłaś podświadomie z założeniem, że dostaniesz ode mnie kopa i w sumie cały czas podświadomie na to czekasz.
- No i? Bo jeśli nawet, to co? Na czym miałoby polegać to "wkręcenie"? - pytam, ale chyba już wiem, do czego zmierza. Nie wiem jednak, co zrobić z tym wszystkim, co w podświadomości nie tylko "siedzi", ale ma potężny wpływ na życie i postępowanie.
- Wkręcenie polega na Twoim podświadomym działaniu, mającym na celu zachęcenie mnie do przykopania Ci.
- Wybacz, ale ni w ząb nie wiem, czym znów Cię zachęcam... Podświadomie, bądź nie. Czemu teraz właśnie nawrót do tego tematu?
- A tak spontanicznie dzielę się tym... Nic szczególnego się ostatnio nie wydarzyło. A czym zachęcasz? Całą sobą moja Miła, całą sobą...
Gdyby nie ton jego głosu i uśmiech, pewnie znów zjeżyłabym się jak dzikie stworzenie. Robię głęboki oddech, przypominam sobie, że nie muszę się bronić przed całym światem, mężczyznami, przed nim w końcu ...
- No OK, ale mówiłeś mi już o tym kiedyś, stąd pytanie, czemu dziś akurat nawrót..
- A to dlatego że wreszcie wiem, co ja czuję. Nie podoba mi się że jestem w takiej roli. Bo Cię lubię. Jeśli zerwałbym np. (teoretyzując) z Tobą znajomość, to idealnie zrobiłbym to, co masz w podświadomości. Wzmacniając Ci różne przekonania na swój temat. Podświadome oczywiście.
- Wiesz co, przepraszam Cię, ale Ty się zastanów na co masz ochotę. I to zrób - tym razem komunikat o "lubieniu" nie wystarcza, żeby mnie przystopować. Jedyne, co do mnie dociera to to, że patrzy na mnie z pozycji starszego brata i będzie się poświęcał. Skoro go zachęcam do pójścia sobie niech idzie. Zdecydowanie mam dość. Jestem wściekła.
- Nie złość się na mnie - prosi i widzę jak zapada się w sobie pod atakiem moich emocji. Zawsze tak bardzo odczuwa moją złość. Zresztą nie tylko złość. Trudno mi się do tego przyzwyczaić, bo przez lata całe nikogo nie obchodziło, co czuję i myślę. Swoje emocje musiałabym chyba wbijać młotkiem do głowy swoim bliskim. Większość moich smutków, złości i rozczarowań w ogóle nie była dostrzeżona. Nawet gdy o nich komunikowałam, oczekując wsparcia, przeważnie wszystko trafiało w próżnię. Spokojniej już mówię:
- Bo ja nie zauważam, żebym Cię zachęcała do przykopania mi, czy do zerwania znajomości... Czasami mam natomiast wrażenie, że odwrotnie owszem.
- Właśnie...
- Nawet nie wiem, czy się złoszczę... męczy mnie to i czuję się bezradnie trochę.
- Ja też się czuję bezradnie bo w sumie w moją stronę też to tak działa...
Wzruszenie ściska mnie w gardle. Więc to stąd biorą się te złe dni i złe rozmowy, kiedy mam wrażenie, że ma mnie dość i prowokuje do tego, żebym podjęła decyzję o zerwaniu znajomości. Wiem, że nie powinnam sobie wyobrażać za dużo, ale to wiele wyjaśnia. Uściślam:
- Poczekaj.. tzn. mówisz, że robisz to samo co ja? Podświadomie mnie zniechęcasz?
- Owszem - przyznaje cicho - i podświadomie czekam, kiedy dasz mi po nosie. Ty, moja Miła, masz wrażenia po tacie, a ja po mamie i siostrze...
- No tak.. dlatego czasami tak trudno... .. żebym ja chociaż wiedziała albo umiała to zmienić..
- Cały czas usiłuję wykombinować, jak wybrnąć z tej sytuacji, nie dokopując sobie nawzajem. Bo jesteśmy do tego idealną parą. Moja siostra i mama były z zupełnie innej bajki. Wszystkie moje zajęcia traktowały jako niepoważne zabawy, mnie jako osobę totalnie nieżyciową, nie potrafiącą sobie dać rady w zwyczajnym życiu i z załatwianiem normalnych spraw oraz uważały, że jestem przesadnie wrażliwy. A z drugiej strony zawsze miałem dawać oparcie i wspierać. Osoba, z którą żyłem, była zaradna, energiczna, nie mówiła sama z siebie co myśli i ogólnie potrafiła doprowadzić ludzi do sytuacji żeby robili to, co chciała. Widzisz jakieś podobieństwo?
- Rozumiem. Kiedy pisałam, co sądzę na Twój temat nie uważałam, że nie potrafisz sobie dać rady, tylko że masz inne priorytety i sprawy zwyczajnego życia nie są dla Ciebie tak ważne, jak dla przeciętnych zjadaczy chleba. To tak na marginesie.. Owszem, widzę podobieństwo, ale tylko pozorne. Nie traktuję Cię w ten sposób.
- A w drugą stronę to działa tak: nie wiem jaki był Twój tata - kontynuuje swoją myśl - że się totalnie boisz mnie utracić, a podświadomie gdzieś na dnie serca masz przekonanie, że to nieuchronne. Więc bacznie mnie obserwujesz, żeby nie przegapić sygnałów i nie być zaskoczoną. Każdy sygnał, każde moje niejednoznaczne zachowanie wywołuje u Ciebie odruchową myśl, że lepiej to od razu przerwać.
- Cóż.. nikt nigdy nie wysyłał do mnie tylu oświadczeń o byciu zmęczonym, zestresowanym, itd.. przeze mnie. Dzieje się tak odkąd się znamy. Nawet gdybym nie miała tych naleciałości w psychice zapewne brałabym taką możliwość pod uwagę.
- Zmęczony jestem, bo mnie niechcący stresujesz. Obawiasz się końca nie tylko dlatego, ale głównie z powodu straty osoby bliskiej - niespodziewanej i nieoczekiwanej. Jak się jest dzieckiem, to człowiek odpowiedzialność za takie historie bierze na siebie i potem jak znajduje kogoś to staje na głowie, żeby się przypodobać i żeby, broń Boże, ktoś nie odkrył jaki jest naprawdę... bo wtedy jak nic sobie pójdzie.
- Faktycznie jak tak piszesz, to mam ochotę przyspieszyć ten koniec. I rzeczywiście myślę, że to się tak skończy. I owszem - pokusa skończenia i w ten sposób zrobienia "porządku" z baniem się jest całkiem porządna.
- No widzisz..
- No widzę.. I co?
- Nic. Nie chcę Cię wykopywać bo Cię lubię. A poza tym nie mam ochoty być postacią przewidzianą w czarnym scenariuszu. Mąż "załatwił Cię" skutecznie...
- No to akurat nie jest specjalnie dobra motywacja [to drugie] - uśmiecham się.
- To jest bardzo dobra motywacja.. nie znoszę być wrabiany. Poza tym nie chcę żeby Ci się pojawił kolejny powód do myślenia: "taka jestem beznadziejna że każdy mnie zostawi". Dla mnie to jest dobry powód, bo wynika z dobrego serca i chęci zrobienia czegoś dobrego dla kogoś, kogo się lubi ...
Milknie na chwilkę.
- Powiem Ci jeszcze, że poza tym wszystkim mam też głeboką podświadomą nadzieję, że może cokolwiek z moich ulubionych zajęć przypadnie Ci do gustu i skłonnośc do zabawiania Cię tak, byś się ani przez moment nie nudziła i sobie nie poszła...
- Wiesz, jak tak piszesz, to mnie po prostu ściska w gardle i nie wiem, co powiedzieć... głównie od wzruszenia. Ale to musi być strasznie męczące dla Ciebie - taka chęć organizowania mi czasu co do minuty... ja pewnie zrobiłabym wiele, żebyś mnie nie pognał, nawet jeśli na początku się buntuję wobec tego, co mówisz, czy wobec tego, co chcesz we mnie zmienić..
- No jest męczące. Zwłaszcza do spółki z przekonaniem, że i tak będziesz na nie, nie będzie Ci się podobało i na pewno wolisz robić coś innego, więc zaraz mi powiesz że to nudne, głupie i w ogóle beznadziejne, że zachowuję się jak dziecko i powinienem zająć się tym co robi dorosły człowiek...
- Nigdy tak nie myślałam. Jeśli coś mnie nie wciąga to nie znaczy, że oceniam to w ten sposób...
- Mówię przecież, że to podświadomość... No a skoro Ty nie wyrażasz swojego zdania, nie pytana, to ma wielkie pole do popisu w domniemywaniu... prawda?
- Prawda... ale nie wyrażam zdania, bo skąd mam wiedzieć, że masz takie cuda w podświadomości? Znam sporo osób, których zainteresowań nie podzielam w najmniejszym stopniu [np na boks nawet się nie wybiorę;)], ale nie mają problemu z myśleniem, że traktuję ich jak małych chłopców i że to, co robią, uważam za głupie.
- No cóż... jak ja czegoś nie mówię to Ty też od razu sobie tworzysz "teorie spiskowe"..
- No właśnie.. mamy kolejne podobieństwo. Szkoda, że u nas podobieństwa są głównie w tym, co trudne.
- Powiem Ci jeszcze, że jak się usiłuję od Ciebie odzwyczaić, to mi się robi okropnie...
- Tak źle i tak niedobrze, tak?
- Owszem
- To akurat rozumiem
- Mam też to samo, co Ty, przekonanie że prędzej czy później sobie pójdziesz... więc może już się sam odzwyczaję lepiej...
- A tak gorliwie mi wybijasz takie myślenie z główki..
- Bo to głupota. Podświadomość ma za dużo do powiedzenia. A do kompletu pochodzisz z takiego domu, jak moja mama i siostra. Nikt nie nauczył Cię okazywania serdeczności, wrażliwości, reagowania na wyczuwalne emocje, łapania co ktoś czuje, itd... W związku z czym pomiędzy nami robi się wykop...
- Ja wiem... na ten wykop składa się to wszystko, co powyżej. Z obu stron - Twojej i mojej. Ale tak naprawdę mam jednak nadzieję, że to nie ten wykop będzie górą.
- Ja też. Ale nie mam pojęcia, jak go zasypać... Jak Ci powiem coś, co Ci nie pasuje do tego co byś chciała usłyszeć, to się zaraz po cichu złościsz.... To niestety nie jest takie wszystko proste... Dlatego wpadłem jakiś czas temu na pomysł psychoterapii. Ty masz - z powodu życia ze sporą ilością przykrości - dużo gniewu. Jak każdy. No i efekt jest taki, że jak podświadomie się człowiek obawia wykopania - to się złości, jak się czuje nieatrakcyjny - to się złości, jak stara się przypodobać - to się złości, jak się boi opuszczenia - to się złości itd... Mam dokładnie to samo. Irytuje mnie tabun różnych wspólnych "różności"...
- Myślę, że Ty masz nawet bardziej "to samo", niż ja... tzn może z powodu tego marnego kontaktu z emocjami tak bardzo tego nie odczuwam... Dla Ciebie na pewno jest to trudne. Obiecałam sobie, że jak skończę całą tę przeprawę z mężem, to pójdę na tę psychoterapię. Troszkę do głowy mi nawkładałeś, więc przynajmniej czasami umiem się złapać na czymś, co ze mnie wyłazi, a niekoniecznie jest ładne i sensowne. Ale wiem, że to wciąż niewiele. Ale jednocześnie nie bardzo mogę, czy umiem więcej...
- No i nie mam do Ciebie pretensji. A ja to jestem po prostu już po terapii. Jak bylem młodszy to ja w ogóle nie miałem kontaktu z emocjami. Do takiego stopnia, że nie wiedziałem czy coś lubię czy nie.
- No i zobacz... wciąż to, co w podświadomości tak bardzo daje się we znaki...
- No bo to tak jest. To, co dostaniesz w dzieciństwie, to potem masz resztę życia. Jeśli z tym nie zrobisz porządku. A ja miałem rodzinę trudną pod wieloma względami. W rezultacie mam do Ciebie dwie skłonności: jedna to przepracować problemy i zobaczyć, co z tego będzie... a druga to uciec. Aczkolwiek od tej drugiej nie robi mi się łatwiej. Nie chcę wcale Cię tracić. Podświadomość ma nadzieję, że się zmienisz i nie będziesz taka, jak jesteś. Najciekawsze w naszej relacji jest to, że gdyby nie problemy to byśmy się tak na siebie nie rzucali...
- A to podświadomość ma rozdwojenie;) Bo i czeka aż sobie pójdę, i liczy, że się zmienię .. A co do rzucania się - pewnie masz rację.
- Owszem mam. Jakbyśmy się oboje przeterapeutyzowali, to by się okazało, że z powodu zupełnie odmiennych cech charakteru i tego co cenimy w życiu, wcale nas do siebie nie ciągnie i się nadajemy na przyjaciół...
- Czyli jeśli "wygra" opcja przepracowania problemów [zamiast ucieczki] to najprędzej na tym się skończy?
- No pewnie tak. I tak będziesz do przodu ;)
- Nie musisz mnie "zachęcać".. W sumie chęć ucieczki mam tylko wtedy, kiedy znajomość z Tobą bardzo mi dopiecze.Wtedy chciałabym zwiać i jednocześnie zwolnić się od zmian i robienia czegokolwiek, "bo przecież nie było mi źle". Zasadniczo nie lubię chyba uciekać. A przyjaźń też sobie cenię..


środa, 8 września 2010

ogród zoologiczny

Czasami przychodzi taki dzień, że mam dokładnie wszystkiego dość. Siadam i patrzę na siebie z boku. Na swoje uczucia, emocje, pragnienia. Przywiązania i wyłaniającą się z nich chciwość, będącą chęcią zatrzymania tego, co lubię, na przyszłość. Na swoją niechęć i wyłaniającą się z niej zazdrość. Na swoją głupotę, z której pochodzi zła i fałszywa duma, podszeptująca: "jesteś lepsza, niż oni".
Kiedy wszystkie te uczucia już się pojawią, łączą się we wszelkie możliwe kombinacje, w najróżniejszych proporcjach. I mam swoje wzloty i upadki, depresje, dziwne zachowania i przywiązania - jakie tylko jestem w stanie wyprodukować... Z dołu do góry i z góry na dół.. z ciemności w słońce i z ciszy w krzyk... falowanie i spadanie... dokładnie tak.
Gdybyśmy mogli zobaczyć te wszystkie wrażenia jako ogród zoologiczny, przechodzący obok, moglibyśmy się zaśmiewać do łez, patrząc na owe śmieszne i pokraczne stworzenia, paradujące dostojnie przed naszymi oczyma. Nie powstałby żaden problem, gdybyśmy potrafili zrozumieć, że w rzeczywistości patrzymy nie na pyski owych stworzeń, lecz na ich zady; że odchodzą one, a nie przychodzą, odczulibyśmy sporą ulgę. Zobaczylibyśmy, że w gruncie rzeczy pozbywamy się owych problemów. Ale ponieważ nie mamy żadnego dystansu do owych wydarzeń, błąd polega na tym, że choć pięć minut temu nie byliśmy wściekli i za kolejne pięć minut znowu nie będziemy, to przez owe dziesięć minut, w czasie których doświadczamy gniewu, jesteśmy przekonani, że jest on ważny i rzeczywisty. Mówimy coś albo robimy i nagle okazuje się, że straciliśmy twarz, byliśmy głupi, dramatyczni, infantylni, żebraliśmy o coś, o co w żadnym razie żebrać się nie powinno, oceniliśmy przez pryzmat... itd, itd. Siedzimy więc z miną niewyraźną i rozważamy wybór między wyprowadzką do innego miasta a powiedzeniem "przepraszam". A wszystkiemu winna głupota, że owo przemijające poczucie potraktowaliśmy tak poważnie, że sprowadziło to na nas całkiem realne już kłopoty.
Uczymy się na błędach? A skądże. W buddyzmie jest sanskryckie słowo "samsara", które świetnie oddaje zaklęty krąg, owo nieprzerwane koło, w którym coś, co teraz przeżywamy, prowadzi do następnego doświadczenia, którego nie jesteśmy w stanie kontrolować. Potem znów znajdujemy się w kolejnym położeniu, spotykamy nowe sytuacje i tak toczy się to bez końca. Kiedy trudności się już pojawią, zapominamy o tym, że ten kaktus, który kłuje nas w siedzenie, sami posadziliśmy i sądzimy, że winni są inni. Więc znów mówimy / myślimy / czynimy coś niewłaściwego... i znów wpadamy w kłopoty na skutek swoich przyciężkich słów i działań.
Kiedy więc siadam spokojnie i patrzę na to całe miotanie się zaczynam dochodzić do przeświadczenia, że należy zerwać hamulec bezpieczeństwa i powiedzieć: "stop. Teraz wysiadam".

niedziela, 5 września 2010

pozory cz. III


- Pamiętasz naszą wczorajszą rozmowę? - słyszę ciche pytanie.
- Pamiętam.
- No i tak mamy. Na codzień jesteś szorstki Mamutek, a dla mnie słodki, mały Słonik... Na mnie niestety, taki styl nie działa. Pamiętaj, że Mamutek byłby równie akceptowalny.
- Wiesz, czego nie mogę zrozumieć? Dlaczego nazywasz to udawaniem. Wydaje mi się to zupełnie niesprawiedliwe. Zachowuję się tak, jak czuję w danej chwili...
- Bo to jest udawanie. Całkiem naturalne i umiejscowione głęboko w psychice udawanie. Naturalny sposób funkcjonowania wielu znanych mi osób. Zachowywanie się wbrew temu, co się ma w psychice. Wtedy jest się na zewnątrz słodkim i miłym, a wewnątrz wciąż pozostaje się szorstkim drapichrustem.
- Wiesz co... zostaw Ty mnie już - czuję się dokładnie wdeptana w ziemię - dla mnie to albo za mądre, albo zbyt wydumane. Jeśli mam ochotę być miła i szorstkość w ogóle mi się nie pojawia... i tak się zachowuję.. to to jest udawanie? Jeśli według Ciebie tak jest, to trudno. Przykro mi. Wszystko co wydawało mi się wartościowe i ważne teraz okazuje się warte wyrzucenia w błoto. Daj mi spokój.
- Ale z Ciebie wielki głuptas jednak... - przytula mnie serdecznie - mówiłem Ci, że nie spotykamy się, ponieważ potrzebowałem odpoczynku od całej tej sytuacji. Żeby uspokoić emocje. I nie mówię, że to, co czujesz jest udawaniem. Tylko że Twoje zachowanie nim jest. Ale nie mam do Ciebie o to pretensji, bo myślę, że tak masz z natury. Moje rozgryzanie Ciebie nie ma na celu powiedzenie Ci, dla jakiego jeszcze powodu nie chcę się z Tobą spotykać. Nie myśl tak. Rozgryzanie wynika z ciekawości, jaka jesteś. A Ty mi tego nie ułatwiasz. Zawsze, jak się z kimś spotykałem, miałem od czasu do czasu ochotę na urlop celem przemyślenia różnych rzeczy i dojścia do równowagi. Ale różne panie broniły się przed tym rękami i nogami. Więc rezygnowałem. Ale po jakimś czasie po prostu nie dawałem rady dalej. A taki urlop dobrze mi robi na psychikę... czyli w rezultacie na relacje.
- Widzisz... a ja miałam wciąż wrażenie, że starasz się wynaleźć i wykazać sto powodów dla usprawiedliwienia faktu, że masz mnie dość i nie chcesz mnie widzieć. A że większość wydawała mi się niesprawiedliwa, więc bolało podwójnie. Wolałabym krótkie "nie" i tyle. Przepraszam Cię.
- No to już nie miej tego wrażenia. To nie tak - głaszcze mnie po włosach.
- Wiesz.. to wszystko się wiąże. Dla mnie np. słowo "udawanie" oznacza coś, co się robi świadomie, w jakimś celu, dla osiągnięcia jakiejś korzyści. I jak słyszę coś takiego, to czuję się, jakbym właśnie dostała w żołądek. Oj.
- Niektórzy udają, bo udają - uśmiecha się.
- No... to rzeczywiście "lepiej" brzmi...
- Oj, trzeba się przyzwyczaić, że się tak ma. Każdy ma jakieś cechy o których nie wiedział, albo woli nie wiedzieć. Które czasem nie są zbyt ładne. Wiesz, że ja się okazałem niestały i zmienny w relacjach z kobietami. I pamiętasz, jak trudno było mi się z tym pogodzić, bo zawsze uważalem przeciwnie. A Ty masz tak, że jak przyjedziesz do mnie, to się będziesz zachowywać ciepło i miło, chociaż chce Ci się wyć. Co też jest - jakby na to nie patrzeć - udawaniem.
- Przecież wyję, jak mi się chce wyć - uśmiecham się - nie pamiętasz, ile razy to już robiłam? Ale kiedy przyjeżdżam, to wszystko inne przestaje być ważne. Właściwie w ogóle nie myślę o całej "reszcie"...
- Widzisz, Słonko, i tu jest to, co Ci mówiłem wczoraj... To się tak nie da, niestety. To znaczy.. gdybym był zamkniętym w sobie facetem, egoistą, który zauważa tylko to, co przed oczyma, to by mi to było obojętne. Ale wiesz dobrze, jak Cię wyczuwam. I wiem, że mam obok siebie osobę z
dwoma zestawami cech naraz. Nie da się być miłym totalnie, jak w środku człowiek jest zmęczonym albo smutnym. Człowiek jest całością. I nie można z niego wydzielić miłego kawałka tylko dla jednej osoby. Nie można też tej osoby obdzielić tym wyłącznie miłym kawałkiem...
- Ale to tak źle i tak niedobrze... Kiedyś cieszyłeś się, że niczego od Ciebie nie oczekuję i nie zadręczam Cię swymi problemami... Zresztą, ja faktycznie nie umiem za bardzo...
- Pozwól, że dokończę. Jeśli jest się z kimś w relacjach koleżeńskich i nieco na dystans - np w pracy - to można spokojnie zachowywać się miło i pogodnie, mając w środku co innego. Ale im bliższe relacje, tym mniej się to daje przeprowadzić. Jeśli ktoś Cię naprawdę lubi, to i tak będzie widział całość i tak... Przyjaciele zawsze rozpoznają, kiedy masz zły dzień, nawet jak będziesz się upierać, że wsio OK. A jak się np. ląduje z kimś w łóżku, to już w ogóle nie da się nic ukryć. Emocje się wtedy robią wspólne i koniec. Nie ma zachowywania pozorów. Jeśli miałem zły tydzień, to w niedzielę nie potrafię być miły. Zawsze mi się wymknie jakaś złośliwość. I dla osób mnie znających nie jestem przekonujący. No chyba że do łóżka idzie dwoje egoistów, to wtedy nie ma problemu. Bo o przyjaźni między egoistami to nie ma co mówić. Ciebie np. powrót do domu tak stresuje, że robisz się sztywna koło 18 ;) I jak spędzisz ze mną w takim stanie trochę czasu, to mnie też to męczy. Gdybyś np. powiedziała: "szlag mnie trafia, jak pomyślę o powrocie", to efekt byłby słabszy. Ale Ty odruchowo udajesz, że wszystko OK. A w środku emocje się kłębią...
- Myślisz, że efekt byłby słabszy? Nie zacząłbyś drążyć i szukać rozwiązań? Nie zrobiłby nam się z tego temat na pół dnia?
- Byłby słabszy. Bo stłumione emocje i poglądy działają jak bomby zegarowe. W końcu wybuchną. Nie wiadomo tylko kiedy. A efekt będzie niewspółmierny do początkowej przyczyny...
- No tak, to prawda. Żebym ja jeszcze na bieżąco wiedziała, co i dlaczego mi jest... Ile razy Ty czujesz moje zdenerwowanie wcześniej i mocniej niż ja...
- To akurat nic dziwnego. Z powodu różnych przykrości udało Ci się osłabić kontakt miedzy Tobą a Twoimi emocjami. To dość popularna metoda na "radzenie sobie" ze stresem.
- Może i nic dziwnego, ale trudno mówić wprost, co się czuje, jak się nie wie, co się czuje;)
- Nie twierdzę, że łatwo. Dlatego Ci sugerowałem kiedyś psychoterapię. Wiem też, że nic nie dzieje się na "pstryk". To tylko wyjaśnienia.
Znów milkniemy. Mimo wszystko czuję się dobrze. Blisko. Wraca poczucie akceptacji nie pozorne, lecz mimo wszystko. On przerywa:
- A propos.. prawie Ci się udało...
- ?
- Pamiętasz, co Ci mówiłem? Że znajdujesz sobie kogoś, żeby Cię opuścił?
- Pamiętam....
- No właśnie... Ja powiedziałem, że nie mam siły się z Tobą spotykać, a Ty nie uściśliłaś, czy chwilowo, czy na zawsze. Powiedziałaś, że to koniec. I znów mogłaś przeżywać dramat...
- Szczerze mówiąc, sama miałam ochotę zniknąć, nie czekając na Twoje opuszczenie...
- No pewnie, bo wtedy sukces miałabyś już absolutnie murowany.
- Owszem.. A poza tym po co czekać na coś, co i tak się wydarzy..
- Nie ma to jak nastawienie pod tytułem: " i tak mnie każdy zostawi" ;)
- No. O tym też wiesz z własnego doświadczenia?
On wstaje. Wychodzi i długo nie wraca. Wiem, że trafiłam w bolesne miejsce. I wiem, że wróci.
- Owszem. A myślisz, że dalczego Cię rozumiem?
Zapada dobra cisza. Po chwili on dorzuca:
- W praktyce to nasze poznanie odbyło się dwupoziomowo. Świadomie, bo wydawałem Ci się fajny i podświadomie, bo byłem idealny, by przeżyć kolejne niepowodzenie. Świadomie chciałaś mojej alceptacji i podświadomie - żebym Cię wykopał. Jak się ma takie podejście, to się działa dwutorowo. Jest się zachwyconym z tego, co jest i jednocześnie złym na kogoś. Bo i tak to na pewno wszystko na nic i on na pewno odejdzie. Im dłużej nie odchodzi, tym te podświadome uczucia są silniejsze. W końcu człowiek zaczyna robić, co się da, żeby to "nieuchronne" przyspieszyć. I jak ktoś w końcu nie wytrzyma, to można przeżywać dramat, że sobie poszedł. W sumie to człowiek się w takiej relacji stara ponad to, jak zwykle w życiu postępuje, bo jest przekonany, że jakby zachowywał się zwyczajnie, to obiekt pójdzie za pięć minut..
Takie postępowanie z kolei prowadzi do irytacji, bo ktoś powinien przecież docenić, jak też wyjątkowo go traktujemy... Ciekawy zestaw, nie?
- To prawda... Duża część mojej obrony wynika stąd, że bałam się, że jak się dowiesz, jaka jestem naprawdę, to nie będziesz chciał mnie znać..
- No widzisz.. pamiętasz, jak obsypywałaś mnie różnymi rzeczami, ale nie chciałaś robić tego, o co akurat prosiłem? Przy takim specjalnym traktowaniu kogoś w końcu ma się go dość. Bo on jest niewdzięczny i nie zauważa, jak bardzo człowiek się stara. Ciągle ma jakieś głupie uwagi... ;) A te głupie uwagi na pewno są zapowiedzią odejścia..
- No. A powinien być szczęśliwy - dopowiadam, rozumiejąc idealnie, o czym mówi.
- Tak. Bo przecież dostaje więcej, niż ktokolwiek inny... Sęk w tym, że to, co dostaje to nie jest to, czego on by chciał - to raz. A dwa - nie jest to podyktowane uczuciami do niego, tylko chęcią zatrzymania takiej osoby. Czyli tak naprawdę całe zachowanie służy nam, a nie jest skierowane ku drugiej osobie. Człowiek tak się zachowuje, bo boi się straty i uważa, że jakby się normalnie zachowywał, to by ten drugi uciekł. Dlatego ja nie zawsze wyczuwam u Ciebie serdeczność. Serdeczność schowana jest na dnie... Żeby nie ucierpiała w razie mojego odejścia...

pozory, cz II




- Co Tobą kieruje w życiu? Co chcesz w nim osiągnąć?
Sztywnieję. Jak ja nie cierpię tego pytania. Slyszę je z jego ust po raz enty. Wraca jak bumerang. A ja zawsze się czuję wtedy taka mała. I płytka. Poza tym to pytanie zawsze jest zapowiedzią zmian w naszych relacjach. Kłopotów. Zgrzytów. Chce mi się wyć. Przez ostatnie dni zebrałam porządne lanie. Mam wrażenie, że kończy mi się wytrzymałość. Po co to dobijanie? Wystarczy powiedzieć: "mam Cię dość, nie chcę utrzymywać z Tobą kontaktu". Wolałabym krótkie "nie". Ale oczywiście wszystko musi być rozłożone na czynniki pierwsze. Rozdrapane do krwi. Nie ma lekko...
- Skąd znów to pytanie? - staram się nie wybuchnąć.
- Bo ja już wiem.
- No to super. Podziel się ze mną - ironizuję. Ale ta ironia ma przysłonić rosnącą panikę. Właściwie czego się boję?
- Ambicja, moja miła...
- Ciekawe.... - próbuję się roześmiać, ale wiem już, że sporo w tym racji.
- Owszem. To znaczy jak dla mnie, to średnio ciekawe. Ale myślę, że tak właśnie jest... A nie mam racji? - dorzuca po chwili przedłużającego się milczenia.
- Skąd w ogóle takie wnioski? - gram na czas, próbując obmyślić linię obrony.
- Same przyszły. Wystarczyło dać im trochę czasu.
- No cóż... nigdy nie uwazałam się za zbyt ambitną. Wręcz przeciwnie..
- Nie ma to jak klarowny obraz własnej osoby - śmieje się i wydaje mi się, że słyszę złośliwość. Szczerze mówiąc, mam już dość tej rozmowy. Dawno się nie widzieliśmy, czekałam na spotkanie. Ale liczyłam, że to będzie miła rozmowa.
- W porównaniu z innymi na pewno nie jestem zbyt ambitna. Znam wielu ludzi o niebo ode mnie ambitniejszych. No ale na pewno masz własne zdanie.
- Ale się najezyłaś... Spokojnie, Skowronku, spokojnie...
- Ojej.. bo jestem już zmęczona teoriami na mój temat.
- Ale to nic złego... po prostu moim zdaniem to, co Cię prze do przodu to ambicja. Chęć udowodnienia sobie i światu, że sobie dajesz radę i może być lepiej, niż Ci dawali szansę.
- Jak już, to raczej chęć niezależności. Ale i to nie jakoś nie wiadomo jak...
- No cóż. Masz naturalny talent do "więcej" i "lepiej"... - po chwili milczenia kontynuuje - żal mi Ciebie cokolwiek..
Wiedziałam. Z powrotem opancerzam się od stóp do głów. Wiedziałam. Rośnie we mnie złość.
- Nie musi Ci być mnie żal. Nie ma powodu. Nie narzekam. Niby czemu jest Ci mnie żal?
- Myślę, że ciężko jest być człowiekiem nastawionym na obronę. I na udowadnianie, że sobie da radę.
Pewnie, że ciężko, myślę. Ale nie chcę jego użalania się. Nie lubię użalać się sama nad sobą.
- Myślę, że przesadasz - próbuję się bronić - po prostu sobie daję radę i tyle. To żadne udowadnianie. A bywa, że nie daję sobie z czymś rady. I też nie rwę włosów z głowy z tego powodu.
- Ty o rybach, ja o wielorybach... Ty o znakach, ja o rumakach -uśmiecha się.
- No to przełóżmy tę rozmowę, zmęczona jestem - skwapliwie korzystam z okazji ucieczki.
- Nie. Słuchaj Słonko.. nie o to mi chodzi, jak Ci to wychodzi... tylko z czego to wynika. Jesteś dzielną dziewczyną, co wszyscy powinni zauważyć...
- Nie - przerywam - guzik mnie obchodzi, co inni myślą. Robię, co powinnam i tyle.
- Oj... ojoj... Nie ma Ciebie jak ugryźć - wzdycha - upijasz się czasami?
- Myślisz, że wtedy łatwiej? - nie mogę się nie uśmiechnąć..
- Na pewno. Jak nie jesteś totalnie, amokowo odpłynięta, to cały czas jesteś gotowa do odparcia potencjalnego ataku. I nawet ciężko z Tobą normalnie porozmawiać, bo nigdy nie wiadomo, co Twój radar wykaże jako zagrożenie. Rozumiem, że Twoje życie jest ogólnie niełatwe i masz mało momentów na wyluzowanie się, w związku z czym zamiast rozmowy z przyjacielem mamy kolejny problem..
- Wcale nie - oponuję słabo - Na ogół wcale nie przyjmuję Twoich wniosków, jako ataku. Ale jeśli mówię Ci, że jestem zmęczona, że miałam ciężki dzień, a Ty się upierasz, zeby kontynuować, to takie są efekty... Poza tym Ty sobie zrobiłeś "urlop" ode mnie i miałeś czas na przemyślenia, a dla mnie to - jak zwykle - zaskoczenie...
- Przykro mi, że miałaś ciężki dzień...
Milkniemy oboje. Jest grubo po północy. Bardzo jestem zmęczona, ale sen już się ulotnił. Zresztą nie chcę rozstawać się w takiej atmosferze.
- Wiesz, czemu nie możemy się porozumieć? - pyta cicho. - Dlatego, że ja nigdy nie musiałem ciężko pracować na chleb. Miałem trudności, ale zupełnie innego rodzaju. Takie, które dla Ciebie w ogóle nie byłyby problemem, bo się po prostu mieszczą w normie. W efekcie dla mnie świat nie jest miejscem, gdzie trzeba walczyć o wszystko i ma się kolejne, ciężkie, wkurzające dni...
Mięknę. Czuję, jak schodzi ze mnie powietrze. Ton jego głosu sprawia, że wraca poczucie bliskości. Zawsze, kiedy czuję ten przeraźliwy smutek, wszystkie obronne mechanizmy momentalnie przestają działać.
- Wiem.. Często czuję się "gorsza" przez to, że ja właśnie musiałam. Że nie mam czasu, ani sił, ani odwagi, żeby zaglądać wgłąb siebie. Czasem za tym tęsknię i czuję się płytka, powierzchowna i byle jaka. Ale nie wystarcza mi czasu, ani energii.
- Tyle, że tak walcząc, tracisz coś po drodze... M.in. to, że walczysz z sobą. Wiesz, że każdy człowiek sam układa swoje życie... i potem ponosi konsekwencje swoich działań. Więc to, co masz, zaprojektowane jest wyłącznie przez Ciebie. Gdybyś zaprojektowała sobie wygodne, miłe życie, to by ono takie było. Jeśli Ty się nie zmienisz, to ono zawsze będzie najeżone problemami. I trzeba będzie o wszystko walczyć. Mogłem to spokojnie obserwować na sobie. Człowiek odruchowo wybiera w życiu to, co mu podsuwa nieuświadomiony kawałek psychiki. A później mu się wydaje, że ma cięzko bo "coś tam".. A to "coś tam" to my. .. Nic nie przychodzi z zewnątrz...
- No tak.. znam tę teorię i wiem, że wy, buddyści, jesteście jej gorącymi zwolennikami. Ale - jak sam mówisz - ponosi się konsekwencje. Ja już sobie ułożyłam tak, a nie inaczej - więc to właśnie są konsekwencje. Poza tym ja rzadko myślę, ze mi ciężko. To dla mnie naturalne. Zresztą.. jakie ja mam możliwości ułożenia sobie "wygodnego" życia? I co to znaczy?
- Oczywiście, ze masz możliwość. To kwestia chęci. Uwierz w to trochę.... - ogarnia mnie ramieniem - aktualnie mamy tak: ja mogę Ci zaoferować odrobinę wypoczynku i pozawracać głowę, jak jesteś zmęczona. Ty z powodów w.w. nie masz czasu na szersze spojrzenie na własne życie, bo właśnie bardzo jesteś nim pochłonięta.
- Poza tym boję się, że jak spojrzę, to czasem może okazać się, że to coś w stylu puszki Pandory - żartuję, ale to nie jest do końca żart - a wtedy zginę marnie. Albo przestanę dawać sobie radę.
- To, co teraz mówisz, to są podstępne sztuczki ego - on nie daje się zwieść żartobliwemu tonowi -
które usiłuje Cię przekonać, że jeśli pozwolisz sobie na więcej luzu i radości, to polegniesz.... Rozumiesz teraz, czemu nam znajomość zgrzyta? Ty, Słonko, jesteś w galopie, bo masz 1000 poważnych spraw do załatwienia, których nie możesz zostawić ani na moment, bo musisz cały czas walczyć... A ja nie mam zamiaru walczyć. Wspólnie spotykamy się wyłącznie na rozrywkach...
- Ale ja nie chcę, żebyś walczył... ale też nie mogę zostawić tego wszystkiego...
- To nie była propozycja. To tylko podsumowanie bieżącej sytuacji. A z tą ambicją to ja wcale nie zartowałem. Masz gdzieś zakodowany potęzny imperatyw na osiągnięcie sukcesu. W dodatku podświadomy.
- No nie wiem.. Chociaż to jeszcze zależy ,co rozumiemy przez "sukces"...
- No OK. A wracając do naszych relacji, to ja dla Ciebie jestem kwiatkiem do kożuszka...
- Nie rozumiem chyba... Myślisz, że patrzę na Ciebie pod kątem uzyteczności? - robi mi się znów przykro.
- Akurat to było tylko krytyczną oceną tego, co ja mogę dla Ciebie zrobić.
- Z powodu ograniczonego zasobu sił i kondycji?
- Owszem, dokładnie. I z powodu tego, że zanim się dostosujesz do poziomu, kiedy można z Tobą rozmawiać bez rozbijania nosa o zapory, to mija sporo czasu. Mniej więcej po godzinie przypominasz sobie, że ze mną to akurat walczyć nie musisz... I to nie jest spowodowane Twoim zmęczeniem, tylko tyle dokładnie się Ciebie rozluźnia. Wiem coś o tym;) Dlatego pisałem o upiciu;) Z powodu trudności, które miałaś w życiu, masz dużą siłę przebicia oraz silny imperatyw, by załatwić to, na czym Ci zależy. Trudno odmówić Ci skuteczności. W końcu udało Ci się spędzić ze mną trochę czasu - żartuje.
-Cóż... tego akurat nie zaliczam do kategorii sukcesów - odpowiadam smętnie.
- No wiem... Pełen sukces to byłoby zaciągnięcie mnie do kościoła przed ołtarz ... Ale i tak sporo Ci się udało - chichocze.
- Nie. Nie, nie.
- Jak to nie? To nie byłby sukces? Buu - udaje zmartwionego.
- Normalnie nie - żarty mi nie w głowie - Byłeś tak przekonujący, ze się na męża nie naddajesz, że po drodze zarzuciłam pomysł "ołtarzowy". Natomiast ilość czasu, jaką spędziliśmy była zdecydowanie zbyt krótka. Nawet jak na ćwierć sukcesu;)
- No tak, ale zawsze coś. I wbrew moim pomysłom. Czyli sukces jednak.
- No właśnie tu się różnimy. To, że wbrew Tobie sprawia, że dla mnie to w ogóle nie sukces... Myślisz, że sukces jest wtedy, kiedy postawię na swoim wbrew Tobie?
- Hmm... to pełen sukces byłby, jakbyś mi jeszcze przestawiła myślenie?
- Nie. Gdyby w ogóle nie było takiej potrzeby. Gdybyś mógł powiedzieć, że było ok, a nie wbrew Tobie; że nie czułeś się namawiany, itd.
- Czyli jakbyś mnie przestawiła tak, że w ogóle bym tego nie zauważył?
Zaczynam mieć dość. Pytam ze smutkiem:
- Czemu Ty mnie tak traktujesz? Czemu zakładasz, że uknułam jakiś plan, że chcę Cię "przestawić", że dążę do swego wbrew Tobie, że jestem wyrachowana..
- A nie jesteś taka? Sama mówiłaś, że takie miałaś plany i jak mnie poznałaś, to zrezygnowałaś..
- No tak. Naklejka ma długą trwałość.
- Poczekaj. Chciałem dodać, że mnie wcale nie przeszkadza, czy jesteś typem kombinującym, czy nie. Po prostu takie robisz na mnie wrażenie. Zresztą nie od dziś. Przecież nie przestałem się odzywać, nie uciekłem, prawda?
- No cóż.. bardzo to wielkodusznie z Twojej strony - znów zaczynam być rozżalona - niemniej niezłe masz o mnie zdanie. Ale skoro sobie zapracowałam. OK.
- Ojj. Sama tak mówiłaś, że wyszłaś za mąż, żeby sobie zaklepać poczucie bezpieczeństwa. Nic nie poradzę, że takie robisz na mnie wrażenie. Po prostu masz taki naturalny styl funkcjonowania moim zdaniem. I nie ma się co burzyć. Chciałabyś wszystko tak zorganizować, żeby nam obojgu było dobrze, nic nie robiąc na siłę, ale jednocześnie wykonując cały zestaw działań przekonywująco-ukierunkowujących. Z całkiem dobrymi intencjami. Nie mam racji? Wiesz, ja też tak postępowałem. W sumie to teraz wiem, jak się czuły osoby, które miały średnią chęć się ze mną spotykać, ale ustępowały pod naporem miłych wrażeń. Wręcz czułem się, jak własny królik doświadczalny. Cała ta sytuacja mnie nieco śmieszy. Zostałem tak omotany, jak sam motałem. Po prostu zalany ilością miłych wrażeń ze strony kobiety miłej, zawsze ciepłej, słodkiej, czułej, troskliwej, przytulającej i w ogóle do rany przyłóż... Po prostu nie mogłem z Tobą nie być...
- Ale powiedz mi, co w tym złego? Jeśli bym uważała, że to złe dla Ciebie, albo gdybyś Ty jednoznacznie stwierdzał, że nie masz ochoty się spotykać, a ja mimo to... to OK. Ale jeśli się ma nadzieję, że coś może z tego być; jeśli druga strona pozostawia miejsce na taką nadzieję.. to czy nie jest naturalne, ze się próbuje tak postępować, zeby to jakoś zagrało?
- Ja nie mówię, że to coś złego. Ale jestem zły. Mimo, że Cię lubię. Wiesz, czemu? Bo Ty wcale nie jesteś taka do rany przyłóż. Ja zresztą też nie.
- Ale jak używasz słowa "omotany", to jest tak, jakby to bylo celowe. A mnie się po prostu tak przy Tobie dzieje. To nie jest do licha gra, obliczona na omotanie.
- To nie jest gra. Ale to jest celowe. Tyle, że odruchowe, a nie świadome. Naturalny omotywujący sposób zjednywania sobie ludzi. A wiesz czemu?
- ?
- Jak ktoś nie wierzy, że jest fajny.. i że mu się "należą" czyjeś uczucia, bo jest fajny, to zjednuje ludzi stając się "do rany przyłóż" i wystosowując 1000 propozycji pomocy. Sam tak miałem. I stosowałem to przez lata. Niemniej to nie jest do końca fair, chociaż człowiek nie zdaje sobie z tego do końca sprawy. Ponieważ się robi coś dla kogoś mając nadzieję, że też będzie miły...
- Poczekaj... A jak ktoś z natury nie jest "do rany przyłóż", to już nie może mieć tak po prostu ciepłych uczuć do kogoś? Jednego, konkretnego?
- To jest dobre pytanie. Ale to nie da się tak oddzielić... Tzn zapytałaś o dwa zjawiska naraz. Jeśli się jest typem bardzo skoncentrowanym na sobie, to się kogoś drugiego raczej cienko "bardzo lubi". A jak się jest typem szorstkim, to zachowanie czułe i serdeczne będzie nieco sztuczne. Psychika człowieka to taka całość. I nie da się skutecznie wydzielić kawałka dla jednej osoby... Jak się nie jest typem "do rany przyłóż", to nawet do tej wybranej osoby będzie się mało ciepłym. Zachowania i uczucia to taki ocean... i ciężko wydzielić z niego basenik. Rozumiesz mnie?
- No tak.. ale czy człowiek jest typem jednego "gatunku"? W czystej postaci?
- W tym wypadku tak jest na ogół. Ma się pewien zestaw cech, które wpływają na wszystko. Można nad nimi popracować i np. obniżyć poziom gniewu. Wtedy będziesz się mniej złościć. I mniej się odruchowo bronić. Ale szorstka i nieco na dystans i tak pozostaniesz.... Pamiętaj, że ja Cię nie chcę ranić. Chcę tylko, żebyśmy oboje wiedzieli, jacy jesteśmy. Chcę się z Tobą spotykać, ale nasze emocje muszą się ustabilizować. Po to jest ten "urlop". Żeby złapać nieco dystansu. Będę się z Tobą czuł normalnie, jak Ty będziesz sobą, a nie Słodkim-Skowronkiem-Co-Robi-Na-Mnie-Wrażenie-Zupełnie-Niechcący;) ... Bo zachowując się tak, to sama się denerwujesz.

Zapada cisza. Po chwili on dorzuca:
- Nie martw się. Zmykaj do łóżka i śpij słodko.


czwartek, 2 września 2010

Ubi dubium ibi libertas




Prawie pięć miesięcy nieobecności. Miesięcy pełnych zmagań ze sobą, z poczuciem skrzywdzenia, zdrady, smutku, strachu, gniewu wreszcie.

Zewnętrznie nie posunęłam się ani o krok w żadną stronę. Tkwię dokładnie w tym miejscu, co pół roku i rok temu. Wewnątrz cały ogrom zmian. Jeszcze nie wiem, dokąd zaprowadzą. Wiem tylko, że nic nie będzie jak dawniej. Że czas bezpiecznej wiary, wyssanej z mlekiem matki, minął. Chyba bezpowrotnie.
Nie wiem jeszcze, czy mi z tym dobrze, czy źle. Zresztą to nie ma znaczenia.
Czuję się, jak ktoś, kto stoi na brzegu oceanu i podziwia piękno zachodu słońca. Do tej pory widział wycinek. Teraz klapki ograniczające szerokość widzenia opadły i dostrzec mogę cały szeroki horyzont.
Czuję się nieco jak ktoś, kogo postawiono na pustyni i pozwolono iść dokąd chce. Wolna i swobodna. Ale... sęk w tym, że nie ma tu żadnej utartej ścieżki; żadnego drogowskazu. Nic.
Zaczynam się zastanawiać, czy aby ja się do tego naddaję. Czy może stworzona jestem do poruszania się bezpiecznymi, przetartymi szlakami. Nie zawsze mi odpowiadającymi, ale wydeptanymi, z ciepłymi jeszcze śladami stóp. Z dogmatami, które zwalniają z samodzielnego myślenia.
Kiedyś de Mello powiedział, że ludzie nie chcą prawdy, lecz upewniania się. Tak właśnie jest.
Ciepłe gniazdo po raz kolejny zostało za mną. Kolejne ciepłe gniazdo.

sobota, 10 kwietnia 2010

pochylam głowę


Ponad sporami, dyskusjami, osobistymi animozjami.. zamilknąć wypada. Wobec tej tragedii bez precedensu chylę głowę. Strata dotyczy nas wszystkich.

Hołd ofiarom katastrofy.

Jeszcze niedowierzam. Szok i ból.



Panie Prezydencie i Wy, Jego Towarzysze - spoczywajcie w pokoju.
Rodzinom Ofiar składam głębokie kondolencje.

piątek, 2 kwietnia 2010

codziennego z-martwych-powstawania


jak ten tulipan na czarnym tle jawi się jako nadzieja w ciemności lęku, bezradności, opresji i problemów, tak niech te Święta Wielkiej Nocy dadzą Wam, Kochani, w Waszych konkretnych życiowych sytuacjach NOWĄ NADZIEJĘ. Niech zapalą się światła nadziei wszędzie tam, gdzie jej brakuje. I Wy takimi światłami bądźcie, jak jesteście do tej pory.

Dobrych, ciepłych chwil spędzonych wśród bliskich Waszym sercom życzę w te święta i na wszystkie przyszłe dni:)

poniedziałek, 22 marca 2010

"Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust” (Ap 3,15b-16).


Zdarzyła mi się wczoraj ciekawa dyskusja z moim kolegą buddystą nt. islamu. Sprowokowana przez informacje o planowanej budowie meczetu na warszawskiej Ochocie i ewentualnych wskazaniach do oprotestowania [lub nie].

Na tyle była ciekawa, że pewnie do niej wrócimy, a może i tu pokuszę się o jakieś podsumowanie. Wywołała sporo emocji, bo mimo iż zdania co do islamu mamy podobne, jeśli nie identyczne, to problem zrobienia czegoś, włączenia się do protestu, bądź siedzenia z założonymi rękami zaprowadził nas do rozważań na temat modnej neutralności.


Jesteśmy społeczeństwem, które ceni sobie osiągnięcia, wiedzę, dobra materialne i poczucie bezpieczeństwa. Każdy chce się wykazać, zabłysnąć wiedzą, zdolnościami, możliwościami, szerokim spojrzeniem i znawstwem w możliwie wielu dziedzinach. Pole do wykazywania się i udowadniania innym własnej orientacji jest ogromne. Najlepiej, by ta wiedza była wyjątkowa, szczególna, a koniecznie obiektywna i bezstronna.

Z pozoru to bardzo pozytywne zjawisko dla życia społecznego. Jeśli jednak się nieco przyjrzeć, to nie jest już tak różowo. Wypowiedzi nie zawsze wynikają z osobistej, głębszej refleksji, lecz są powielane wielokrotnie za pomocą tych samych sformułowań i wyświechtanych związków frazeologicznych.

Dzięki temu z jednej strony mamy może mniej konfliktów [bo mniej jednostek niezgodnych z ogółem], z drugiej jednak strony grupa traci możliwość wieloaspektowego spojrzenia.

Co gorsze, wielu z wypowiadających się traktuje problemy, o których mówi, jakby dotyczyły kogoś na Marsie. Czyli: widzę problem, mówię o nim, krytykuję, ale nie zagłębiam się i nie angażuję. Ani w głębsze przemyślenia, ani - tym bardziej - w działanie.

Dlaczego? Bo nie mam możliwości, umiejętności, predyspozycji. Argumentem bywa też nieznajomość dziedziny oraz neutralność poglądów.

Brak możliwości, umiejętności i predyspozycji jest do przyjęcia - każdy człowiek ma jakieś ograniczenia. Natomiast neutralność... budzi we mnie odruch wymiotny. No może za ostro. W każdym razie nie bardzo rozumiem zasadność odróżniania neutralności od zwykłej obojętności. No może "neutralność" lepiej brzmi.

Stąd słyszę: neutralność wobec życia politycznego, neutralność w stosunku do życia społecznego i jego problemów, neutralność w stosunku do pewnych zachowań, do prawa, norm moralnych, itp. itd. Słyszę: "nie wychodź przed szereg", "milczenie jest złotem", "zły to ptak, co własne gniazdo kala".. . I stosując się do tych "złotych myśli" nabieram poczucia, że nie wtykam nosa w nie swoje sprawy, nie narażam się, nie urażam innych, itd.

Tak naprawdę jednak jest to wygodne siedzenie we własnym, przytulnym gniazdku , za pieczołowicie wzniesionymi murami i fosą, które mają chronić przed co bardziej wstrząsającymi i trudnymi zdarzeniami. Bo po co ingerować, kiedy tak niewiele od nas zależy? Poza tym sprzeciw i walka to domena młodych idealistów, naiwnych i porywczych. Tymczasem należy dojrzeć, stać się realistą, wypracować kompromisy, zająć się własnymi sprawami...

Tymczasem dobrze byłoby zdać sobie sprawę z konsekwencji własnego nie-działania i milczenia.

Przecież każde nie podjęte działanie, przemilczenie, każda nieprzemyślana kwestia jest tak naprawdę POPARCIEM.

Rozprawiamy sobie o przemocy, łamaniu praw człowieka, dyskryminacji, wypaczającym szkolnictwie.. ale za nasze "nie wtrącanie się w cudze sprawy" cierpią konkretni ludzie.

Neutralność to klapki na oczach. Krótkowzroczność. Założenie [lub bezmyślna nadzieja] że nas to nie spotka, że nas taki problem nie dotyczy i dotyczył nie będzie.

Uważam, że bycie neutralnym to bycie współodpowiedzialnym i współwinnym. Milczenie jest zgodą i tyle. Każdy unik odpowiedzialności to powielanie, podtrzymywanie -> tworzenie istniejących opresji [które w potocznych rozmowach zresztą krytykujemy]..

O tak, hipokryzję też krytykujemy, a jakże...

W ludziach mijanych na chodniku nie dostrzegamy ludzi. Próby działania interpretujemy jako naiwność. Zakładamy, że się "nie uda". Potencjalną "porażkę" traktujemy jako powód do wstydu. Mamy wykrzywione skojarzenia i zupełnie poodwracane definicje: zaangażowania, ryzyka, inicjatywy, próby, pracy w celu jakimkolwiek innym, niż własny interes.

Przesadzam? Wystarczy porozmawiać z kimś, kto bezskutecznie wołał o pomoc na środku ruchliwego chodnika.

Ponosimy odpowiedzialność nie tylko za to, co mówimy, ale i za to, co przemilczamy. Brak reakcji czyni nas współwinnymi. A od tego współudziału nie da się umyć rąk.

niedziela, 7 marca 2010

Dzień Kobiet

Kochane Dziewczyny:)

kliknijcie na podany adres:
http://www.procreo.jp/labo/flower_garden.swf

Zobaczycie czarną albo białą stronę. Kliknijcie jeszcze raz, obojętnie gdzie .. Albo jeszcze lepiej: kliknijcie i przytrzymując palcem, przesuwajcie myszką po całej stronie:)

z najlepszymi życzeniami - skowronek;)

czwartek, 4 marca 2010

piotrusiowatość


Nie jestem jakimś specjalnie towarzyskim stworzeniem, niemniej jednak w lesie nie żyję. Nie sądzę też, żebym miała jakiś specjalny dar przyciągania ludzi fizycznie dorosłych, a nawet w - powiedzmy - średnim wieku, jednak psychicznie niedojrzałych... Zastanawiam się więc, co się stało, że świat aż tak się zmienił... Czy tylko wydaje mi się, że się zmienił? Ale chyba nie.... Chyba niedojrzałość dorosłych jest obecnie większym problemem niż kiedyś...
Kiedyś człowiek kończył szkołę i naturalnie wkraczał w przestrzeń pracy, rodziny. Może pomagały mu w tym schematy, utarte ścieżki, wyznaczone przez społeczne struktury. Oprócz tych, którzy kontestowali rzeczywistość, reszta podążała nimi posłusznie. Może ograniczały one w pewnym sensie, ale i ułatwiały odnalezienie własnego miejsca a świat wydawał się stabilny. Dzisiaj te ścieżki straciły swoją oczywistość. I znów - coś na plus: daje to możliwość życia całym bogactwem swej osobowości, pełniejszego rozwoju, samorealizacji... A z drugiej strony pojawia się poczucie, że wszystko zależy od nas samych, ze sami musimy decydować... A to jest trudne.
Ludzie zachowują się, jakby uciekali od dorosłości i chcieli pozostać dziećmi. Albo inaczej: zachowują się schizofrenicznie - chcą czerpać z dorosłości wolność wyboru i nie chcą, by ktoś ich kontrolował i ograniczał, a równocześnie chętnie zachowaliby dziecięce poczucie bezpieczeństwa... Chcieliby robić wszystko, na co mają ochotę, ale nie chcą ponosić żadnych tego konsekwencji. Dokładnie jak dziecko. Owszem, w dzieciństwie mogli nawet pasem za coś oberwać w ramach tejże konsekwencji. Ale przed prawdziwie groźnymi skutkami rodzice chronili...
Przyczyn zapewne jest wiele: rozbite rodziny, rodziny bez ojca, rodzice nie mający czasu dla swoich dzieci, trzymanie dziecka "pod kloszem".. itd. Dojrzewanie uniemożliwia także sytuacja, gdzie nie promuje się właściwej hierarchii wartości, gdzie najważniejsza jest kariera i sukces, a gdzie pomija się problem relacji i zaniedbuje naukę budowania więzi i relacji międzyludzkich. Dzisiejszy świat sprzyja rozwojowi indywidualnemu, ale tworzeniu relacji już niekoniecznie...
Nie ma sensu chyba zastanawiać się, co jest większym problemem: czy defekty rodziny, czy kult sukcesu, czy siedzenie z nosem w TV/komputerze...
Wydaje mi się, że ostatecznie największym problemem jest brak ojca. Nie tylko i niekoniecznie fizyczny jego brak.
Jeśli macierzyństwo to karmienie, chronienie, opieka, uczucia i miłość bezwarunkowa, to rola ojca polega na tym, by oderwać dziecko od matki i uczyć je samodzielności. Wychowanie ku samowychowywaniu. Zarówno mężczyznę, jak i kobietę niezależności uczy właśnie ojciec.
Tymczasem w wielu współczesnych rodzinach ojca albo nie ma, albo nie wypełnia on swej roli.
Ktoś kiedyś mi powiedział, że winna jest historia: obie wojny, które sprawiły, że wielu mężczyzn zginęło a wielu zostało od swych rodzin odłączonych. Owszem, to na pewno też. Ale czy nie jest tak, że winne jest również pewne wymieszanie ról? Czy efektem ubocznym działań feministycznych nie jest zwolnienie mężczyzn z odpowiedzialności?
Współczesność dała kobiecie niezależność, ale zarazem wysłała mężczyźnie komunikat, że nie musi się o kobietę troszczyć. A jakoś tak jest, że jak mężczyzna nie musi czuć się odpowiedzialny, to natychmiast obniża loty i wpada w egoizm [zbiorę za to po głowie?;)]...
Czytałam sobie ostatnio "Syndrom Piotrusia Pana" D. Kileya i trudno się nie zgodzić z autorem, iż syndrom ten jest jedną z chorób współczesności...
Taki Piotruś Pan wie, że kiedy dorośnie będzie musiał zacząć chodzić po ziemi, zarabiać, ożenić się... więc decyduje, że nie chce dorosnąć. W jego świecie, świecie zabawy nie ma konsekwencji ani zobowiązań... Jest całkowicie skupiony na sobie, klasyczny egocentryk, ludzi traktuje jak zabawki - chce ich mieć dla siebie. Mieć, dopóki się nie znudzi. Kiedy się znudzi - odchodzi.
Jednocześnie jednak chciałby móc zawsze [kiedy już się znudzi, zmęczy] wrócić do domu. Wrócić do mamy.
Od kobiety więc, swojej partnerki, taki mężczyzna wymaga, by mu matkowała. By zawsze była w domu, czekała na niego i akceptowała. Niezależnie od tego, co on robi...
Złudne jest myślenie, ze syndrom Piotrusia Pana dotyka jedynie mężczyzn. Kobiet również, tyle że nieco inaczej. I chyba z czego innego się bierze..
Ładnie mozna to tłumaczyć za pomocą symboliki biblijnej: mężczyzna to syn Adama - stworzonego w samotności. Zna więc samotność i radzi z nią sobie. Natomiast kobieta, córka Ewy, nigdy nie była sama. Zawsze była przy Adamie. I zawsze definiuje siebie w odniesieniu do innych. Brak tworzenia więzi u kobiety wynika chyba z lęku jedynie. Kobieta, która nie chce kochać jest kimś skrzywdzonym i głęboko poranionym.
Zawsze zastanawia mnie, że są kobiety, które decydują się na bycie "singlami". Wydaje mi się, że kobieta nie jest w stanie trwale odwrócić się od miłości, nie odwracając się od siebie samej, nie rezygnując ze swej tożsamości... Oczywiście mówię o wyborach, nie o sytuacjach kiedy samotność jest niechciana. Wydaje mi się, że dla kobiety życie bez miłości jest bardziej jeszcze bezsensowne, niz takie życie dla męzczyzny... Mylę się?

Jest w książce "Piotruś Pan" Wendy, dziewczyna Piotrusia. Matkuje mu, akceptuje jego niedojrzałość i popełnia błąd: nie stawiając żadnych wymagań, nie pomaga mu w osiągnięciu dojrzałości... I tak to bywa. Ze strachu przed samotnością kobiety pozwalają na to, by mężczyzna był skupionym na sobie egoistą. W ten sposób mamy błędne kółeczko: obie strony wspierają się wzajemnie. W tym, co niedojrzałe.

bardzo przepraszam


Wszystkich, którzy zaglądają na ten blog - zaniedbałam go strasznie... I nawet nie obiecam, że to się więcej nie powtórzy, bo chyba tej obietnicy bym nie dotrzymała...

Tak to ze mną jest, że czasem milknę na dłużej... W sumie nawet nie sądziłam, ze blog ten będzie przez kogokolwiek odwiedzany, miał być pisaniną ot tak, dla wyrzucenia z siebie myśli i spojrzenia na nie niejako z boku. Tymczasem .. zaglądacie:) Co mnie cieszy niezmiernie, naprawdę cieszy, a z drugiej strony czuję się winna, bo zaglądacie często na próżno.

Nie mam niestety możliwości czasowych [i umysłowych;)], żeby zamieszczać posty z większą częstotliwością lub czynić to systematycznie...

Może te wiosenne krokusiki z mojego ogródka troszkę uśmiechu Wam przyniosą?

Jeszcze raz bardzo, bardzo przepraszam.

środa, 3 lutego 2010

stan na styczeń 2010


Szlag by... Urywam, dusząc resztę w zarodku. Wydłubuję z wnętrza dłoni okruch szkła, barykaduję sobą dostęp do rozlanego mleka i sprawdzam kątem oka, czy Pisklę zdążyło wdepnąć. Tym razem nie. Reszta szkła ląduje z brzękiem w koszu, dołączając do rozsypanej soli, stłuczonego kieliszka do czerwonego wina i salaterki z najlepszej zastawy.
Spoglądam smętnie na te owoce mojego roztargnienia. Mam nadzieję, że wyczerpałam już limit zniszczeń. Nigdy nie miałam tendencji do tłuczenia i upuszczania, teraz jednak nadrabiam za wszystkie czasy.
Na fajerce bulgocze zupa. Zestawiam. Zaczepiam. Zawartość ląduje na kuchni. W tym momencie schodzi ze mnie powietrze, jak z przekłutego balonika. Siadam na podłodze i pozwalam płynąć łzom. Płyną i płyną, zupełnie nieproporcjonalnie do rangi szkód.
Oczywiście to najlepszy moment na niespodziewanego gościa. Alarm dzwonka podrywa mnie na równe nogi. Ocieram łzy pospiesznie; jeszcze ktoś gotów pomyśleć, że płaczę nad rozlaną zupą.
Sąsiadka przysiada na brzegu krzesełka, jednym rzutem oka ogarniając sytuację.
- Kawki się napijesz? Mam cieplutką szarlotkę? - proponuję
- Nie, wiesz, mam pod opieką siostrzenicę, bo ferie i do mojej Oli przyjechała... Wpadnij Ty do nas z Pisklęciem, to się pobawią - nawet się nie rozbiera, kręcąc się jak na szpilkach w obawie, że dzieciaki rozniosą dom podczas jej nieobecności.
- Wiesz co.. to zróbmy inaczej: weź moje Pisklę na chwilę, ja coś załatwię i przyjdę do Ciebie - proszę i widząc aprobatę opatulam pospiesznie synka. Wypycham ich delikatnie za drzwi, nakładając pospiesznie płaszcz i buty.
Wychodzę. Muszę się przejść, przewietrzyć. Mam wrażenie, że ściany kuchni zbliżają się ku sobie i za chwilę zakleszczą mnie w środku. Zostawiam drzwi nie zamknięte, byle szybciej. Idę energicznie, coraz szybciej. Zaczynam biec.
Nie mam kondycji. Szybko łapię zadyszkę. Trzeba koniecznie coś z tym zrobić, inaczej moje ukochane góry będę podziwiać z Krupówek albo spacerniaka na Gubałówce. Przechodzę do marszu. Przypominam sobie o ławeczce.
Mój jesienny znajomy już tam nie bywa. Pojawił się nagle, niczym duch i tak samo niespodziewanie znikł. Może był potrzebny w tamtym czasie. Może był posłańcem. Nie rozważam teraz czy dobrym, czy złym. Czas pokaże. Tęsknię za rozmową z nim, ale wiem, że jego czas już się skończył. Wykonał swoje zadanie. Może wróci w innej postaci; w innej roli. Nie wiem. Nie przywołuję go, nie niepokoję. Tę wąziutką ścieżynkę, która rysuje się przede mną i tak muszę przejść samotnie.
Ławeczka jednak nie jest pusta. Na brzegu przysiadła skulona, kobieca postać. Waham się przez chwilkę lecz przysiadam, doświadczając czegoś na kształt deja vu - tyle że z zamianą ról.
Nie przerywam milczenia, nie zagaduję. Uśmiecham się jedynie przyjaźnie. Oczekiwanie nie trwa długo.
- Mogę o coś zapytać? Osobiste pytanie to będzie... - słyszę jej cichy, zmęczony, wyprany z emocji głos.
- Słucham - odpowiadam najcieplej, jak umiem. Zapada jednak znów cisza... Dodaję:
- Niech pani zacznie od początku, mam czas.
- Od jakiego początku? Mam opowiedzieć całą historię?
- Jeśli ma pani taką potrzebę, to dlaczego nie?
- Chodzi o mojego męża, o małżeństwo - zaczyna, próbując uporządkować kłębiące się myśli - pobraliśmy się ... nie wiem... wtedy myślałam, że z miłości. A teraz myślę, że ze strachu.
- Ze strachu? Przed czym?
- Przed samotnością, przed tym, że już nikt inny się nie trafi... Niech mnie pani nie ocenia źle od razu... Mieliśmy swoje lata, bardzo podobną przeszłość, wiele wspólnych płaszczyzn porozumienia.. Takie same wartości, gust, lubiliśmy się... Zresztą, wtedy wydawało mi się, że go kocham. A i on mnie wiele razy o tym zapewniał...
- Nie oceniam, proszę się nie obawiać. Po prostu chcę być pewna, że dobrze rozumiem.. Niech pani mówi dalej...
- Na początku wszystko układało się idealnie. Ślub wzięliśmy skromniutki i cichy, w sumie ze 12 osób było. Wynajmowaliśmy kawalerkę, ale udało nam się kupić maleńki, stary domek do remontu, właściwie pokój z kuchnią, bez łazienki, bez ogrzewania, bez ciepłej wody... Przeprowadziliśmy się tam zaraz po ślubie, śpiąc na materacu na kawałku wyszorowanej podłogi... To był dobry czas...
- A przed ślubem? Mieszkaliście razem? W tej kawalerce?
- Tak, ale tylko pół roku. Również ze względów finansowych, straszną biedę klepałam wtedy. Ale nie spaliśmy ze sobą.. Wie pani, ja tak byłam wychowana i on też. Gentelman taki mi się wydawał. Ja spałam na narożniku, a on na materacu. Później kupiliśmy polówkę...
Zamyśla się. Nie ponaglam. Zresztą sama wkróce podejmuje:
- Wie pani... Już wtedy zdarzały się takie sytuacje, które mnie niepokoiły. Ale brałam wszystko za dobrą monetę. Na przykład długi czas na półce stało zdjęcie jakiejś kobiety. Trochę się bałam o nią pytać, ale w końcu doszłam do wniosku, że skoro jesteśmy razem, to czemu nie? I kiedyś, wycierając kurze, zapytałam. Powiedział, że ją kochał, ale ona się nim zabawiła. I zostawiła. Zabrał mi wtedy to zdjęcie i położył płasko, wysoko na szafie. Gdybym wiedziała wtedy, że ona nam będzie towarzyszyć przez cały czas...
Kiwam głową, potwierdzając, ze słucham uważnie. Ona kontynuuje:
- Dziwiło mnie wtedy, że nie ma w nim nic z romantyzmu.. z takiego pożądania kobiety.. Był ciepły, czuły, ale tak bardziej jak dobry znajomy, przyjaciel może... Pytałam go dziesiątki razy, czy on mnie kocha, oczywiście zawsze twierdził, że tak... Tylko że nie umie okazywać emocji, bo tak był wychowany, bo taki już jest... A ja tak chciałam w to wierzyć...
Przerywa. Po jej policzkach spływa kilka cichych łez. Ociera je wierzchem rękawiczki, zbiera się w sobie. Szukam po kieszeniach chusteczek, podaję.
- Myślałam, że potrafię to zmienić.. wie pani, że wszystko się ułoży.. że się kochamy przecież... że on taki dobry, porządny.. posprząta, upierze, ugotuje.. po pracy prosto do domu, żadnych piwek z koleżkami... Później, jak się przeprowadziliśmy do własnego domu też było nieźle. Mieliśmy tyle energii i zapału.. Wie pani, jak to na swoim. Nie przeszkadzało, że trzeba myć najpierw jedną nogę, a później dopiero drugą w małej misce na taborecie, stawianej na środku kuchni. Powolutku się urządzaliśmy, żadnych tarć, żadnych rozbieżności.. podobały nam się te same tapety, ten sam obrus, takie same filiżanki... Ja tylko byłam trochę zdziwiona, że w noc poślubną wyciągnął mnie na długi spacer po górach, a później był już tak zmęczony, że zasnął, nim się wykąpałam... No i później, kolejne noce też nie były takie, jak to między młodymi... On podejmował jakieś próby, ja pomagałam jak umiałam, starałam się, wie pani... Ale tak się czułam nie bardzo. Zaczęłam myśleć, że to pewnie moja wina. Że nie działam na niego tak, jak trzeba. Oglądałam się w lustrze, kupowałam fajną bieliznę, perfumy.. I nic. I nic... Starałam się nie zniechęcać, ale trochę mnie kompleksy zżerały już. A później na domiar złego przyplątało mu się jakieś zapalenie, niby się leczył, ale mijały tygodnie, miesiące... Lata w końcu. A ja odpuściłam. Pomyślałam, że skoro mu ślubowałam "na dobre i złe", to widać jego impotencja jest tym złym... Lekarze dawali spore szanse na wyleczenie, ale on jakoś się do leczenia nie rwał. Ja nie chciałam zbyt mocno naciskać, to w końcu drażliwy temat dla mężczyzny...
Minęło kilka lat i pomyśleliśmy, że czas postarać się o adopcję. In vitro było dla nas nie do przyjęcia. No i tak zrobiliśmy. Cała procedura trwała prawie dwa lata. Poszło by szybciej, ale trzeba było rozbudować dom, bo ośrodek wymagał, by dziecko miało swój pokój. A i sami chcieliśmy pokończyć wszystko, zanim Brzdąc się pojawi, żeby móc się nim w pełni zająć, a nie koczować na budowie.
No i trzy lata temu się doczekaliśmy. Chłopczyk miał dość obciążony wywiad okołoporodowy i nie było do końca wiadomo, jak się dalej będzie rozwijał, ale od pierwszego spojrzenia wiedzieliśmy, że czekaliśmy na niego. Złapał męża za palec i uśmiechnął się bezzębnymi dziąsłami. No i był nasz.
- Ale pomijając fakt impotencji męża okazywaliście sobie chyba czułość? Jest tyle sposobów, by wyrazić miłość? Rozumie pani, o co mi chodzi? Gesty, pocałunki, przelotne muśnięcie, uśmiech, przytulenie, pieszczoty...
- Właśnie w tym sęk, że nie...
- Jak to? - pytam - w ogóle? Nic, nic?
- Jeden buziak w policzek rano, jeden przy powrocie z pracy i jeden na dobranoc...
Milkniemy obie. Próbuję sobie wyobrazić dziesięć lat takiego życia. Patrzę na nią dyskretnie. Siedzi ze spuszczoną głową, zgaszona, bez chęci do życia. Przerywam ciszę:
- Nie próbowała pani z nim o tym rozmawiać? Przecież to dziwne...
- Na początku próbowałam. Później przestałam, bo się denerwował. Zresztą ja też odpuściłam. Ile razy można wychodzić z inicjatywą i dostawać "kosza"? To takie upokarzające...
- Rozumiem...
- Wie pani... miałam kosmiczne kompleksy. Czułam się odrzucona, nic nie warta, jako kobieta. Było mi trudno zrezygnować z biologicznego macierzyństwa. Wśród sąsiadów i najbliższej nawet rodziny uważano, ze problem z płodnością leży po mojej stronie. Jakoś pierwsze skojarzenie wszystkich poszło w tę stronę, że "wina" leży po stronie kobiety. Niby nikt nie mówił tego głośno, ale dochodziły mnie na ten temat słuchy. Jaki to mąż jest dobry, że ze mną jest... Bo przecież mógłby sobie znaleźć jakąś inną. Czy to takie rzadkie?
- Nie prostowała pani tego? Nie próbowała tłumaczyć? Nawet rodzinie?
- Nie. Nie chciałam, żeby to jakoś wpłynęło na relacje między moją rodziną a mężem. Wśród znajomych też nic nie mówiłam. Wydawało mi się, że to nie byłoby lojalne. Mam kilkoro przyjaciół, którzy wiedzą, jak jest naprawdę. Kiedy było mi naprawdę ciężko, miałam się komu "wygadać"...
- Ciężkie takie życie... - zamyślam się.
- A wie pani, jak się pojawiło dziecko, to na nim się skoncentrowałam i jakoś leciało...
- No tak.. A co się stało teraz? Bo chyba coś musiało się stać?
- Widzi pani... w lipcu okazało się, że mąż ma romans. Internetowy co prawda. Ale czy to mniej boli? Znalazł jakąś miłość z podstawówki na Naszej-Klasie i klikali sobie coraz namiętniej.. Banał, nie?
- Próbowała pani rozmawiać? Stawiać jakieś warunki? Co on na to?
- A szkoda słów.. Odchodził, wracał, zmieniał decyzję dziesięć razy. Przespał się z nią i myślałam, że wróci, że ona go nie zechce.. bo ta impotencja..
- No i ?
- No i okazało się, że impotencja to i owszem. Jest. Ale tylko wobec mnie.
- To znaczy, że jak był z nią, to wszystko "zadziałało"?
- Owszem. Przynajmiej tak mi oznajmił.
- I tyle lat tego nie wiedział? Był pani wierny?
- Nie wiem... tak mówi. Ale przez ten czas tyle razy skłamał, że już nic nie wiem...
- Nie bardzo rozumiem... Skąd takie zahamowanie wobec pani?
- Powiedział, że ożenił się ze mną "w zastępstwie" - tamta dała mu kosza, a ja byłam "namiastką". Podobno nie uświadamiał sobie tego wtedy, dopiero jak zaczął chodzić do psychologa, to ten mu to uświadomił. Ale bał się mi to powiedzieć. A im więcej mijało czasu, tym było trudniej. A jak adoptowaliśmy synka, to już w ogóle..
- No tak. I co? Zerwał z nią? Określił się jakoś?
- Widzi pani, on często zmieniał decyzję i dla mnie ta huśtawka była straszna. W końcu powiedzial, że chce być sam. W październiku wynajął mieszkanie i się wyprowadził. Ona w międzyczasie zaczęła się zachowywać dziwnie. Jak ktoś, kto ma poważne problemy z psychiką.. Nie mówię tego, jako zazdrosna żona. Naprawdę dziwnie. Więc on siedział tam, w tym mieszkaniu, a do nas przyjeżdżał w weekendy. Do końca grudnia miał się określić, czy wraca, czy nie. Przeciągnął ten termin, ale w końcu wrócił.
- A pani cierpliwie czekała cały ten czas?
- Nie chciałam robić niczego pospiesznie. W nerwach. Ale to bardzo ciężki czas był...
- Domyślam się... I jak się wam układa po jego powrocie?
- Wie pani.. wrócił jakby nigdy nic. Ale powiedziałam, że ja już nie chcę tak żyć. I albo coś się zmieni w naszych relacjach, albo trzeba to skończyć..
- Ale przecież on nagle nie zacznie w pani widzieć atrakcyjnej dla niego kobiety.. skoro przez tyle lat się to nie udawało...
- Wiem, teraz już wiem. Sęk w tym, że mogłam z nim być i trwać, kiedy miałam świadomość, że jest chory, że ta impotencja... Ale teraz, kiedy okazało się, że to bzdura... Wszystko wygląda inaczej. A on dalej nie potrafi mnie nawet przytulić, kiedy płaczę.
- Zdecydowaliście coś? Czy próbujecie to zamieść pod dywan i udawać, że wszystko jest ok?
- Najpierw chciałam spróbować.. Wydawało mi się, że może są jakieś szanse.. Ale on nie robił nic. Tak, jakby jego powrót do domu wyczerpał wszystkie jego siły i załatwiał wszystko... Niedawno powiedziałam, że w takim razie uważam, że lepiej będzie się rozstać...
- I co on na to?
- Powiedział... - milknie.
- Co powiedział? - dopytuję
- Powiedział, że się ... dostosuje.
- A o co chciała mnie pani zapytać na początku? - pytam. Wyciąga pomiętą kartkę papieru.
- Zerknie pani na to? Czy to się trzyma kupy?
- Co to?
- Pozew rozwodowy.






poniedziałek, 25 stycznia 2010

na granicy światów


Jeden z moich bliskich znajomych, po długiej i ciężkiej chorobie trafił do hospicjum. Nie mogę spędzać z nim tyle czasu, ile bym chciała, ale staram się zaglądać, tym bardziej, że mamy świadomość, że każda wizyta może być ostatnią.


Hospicjum [od łac. "hospes" - gość; "hospitium" - dom, w którym można znaleźć schronienie], które odwiedzam ma 26 łóżek. To wydaje się nie tak wiele. Ale już fakt, że przewija się przez te 26 łóżek około 430 do 480 osób rocznie robi jakieś wrażenie. Szczególnie, jeśli się pomyśli, że wszyscy idą w jednym kierunku...

Wszyscy chorzy to ofiary nowotworów. Opiekuje się nimi 56 osób. W tym 25 wolontariuszy. Pierwsza myśl - jak dużo osób opiekuje się garstką. Ale to proporcjonalne do potrzeb kompleksowej opieki. Objawy choroby, ból fizyczny i psychiczny, lęk, duszności, rany, krwotoki, odleżyny, brak możliwości samodzielnego zaspokajania potrzeb biologicznych. Codzienne ocieranie się o śmierć.

Pierwszy raz próg hospicjum przekraczałam z obawą. Podświadomie spodziewałam się chyba czegoś na kształt przedsionka piekieł. Przy takim skondensowaniu cierpienia i to cierpienia bez nadziei na ozdrowienie wyobrażałam sobie najgorsze.

Rzeczywiście, nie jest tak, że zawsze udaje się dotrzeć do człowieka. Okazuje się, że ból fizyczny to bardzo wąski margines - medycyna potrafi sobie z nim poradzić w ponad 90%. Znacznie trudniejsze jest "oswajanie" innych wymiarów bólu: duchowego i emocjonalnego. Boli, że trzeba zostawić najbliższych, że plany i przedsięwzięcia nie zrealizowane, że tyle lat pracuje się na emeryturę, a tu w pierwszym jej roku trzeba odejść... Każdy ma swoją historię... Różne relacje rodzinne, odniesień do Boga, drugiego człowieka, siebie samego wreszcie...

Sąsiad z łóżka obok mówi, że nie trzeba legalizować eutanazji, by ona miała się dobrze. Tyle, że w białych rękawiczkach: istnieją jednostki chorobowe, w których terapii się nie prowadzi po przekroczeniu 55 roku życia. W niektórych nawet 50 roku. No bo jaki jest sens, kiedy człowiek jest nieproduktywny, nieprzydatny społeczeństwu, a na jedną serię terapii trzeba wydać 80 tysięcy? Nie ma sensu, prawda? To nieekonomiczne. Nie opłaca się.

W sumie, jak się zastanowić, to nawet do eutanazji nijak się to nie ma. W końcu nie jest to ani skrócenie życia w celu wyeliminowania cierpienia, ani bezbolesne skrócenie życia. To po prostu pozostawienie człowieka samemu sobie, na pewną śmierć. A agonia może być długa i koszmarnie bolesna.

Miał znajomych w dobrych szpitalach, układy, przyjaciół, którzy umieszczali go w najlepszych klinikach. Wszędzie czuł się, jak intruz, który zajmuje łóżko. Czuł to w podejściu lekarzy, w spojrzeniach pielęgniarek. Hospicjum bał się panicznie. Ale w końcu przyszedł tu i czuje się, jak w domu. Każdy ma dla niego czas. Jest ważny. Przychodzą wolontariusze, o każdej porze może przyjść rodzina. I nie są intruzami. Śmierci się nie boi. Jest na nią przygotowany. Martwi się o żonę - tyle lat razem przeżyli.. Martwi się o dzieci. Ma poczucie winy, bo ich zostawia, a był żywicielem rodziny...

Inny pacjent zazdrości mu. Doskwiera mu samotność. Mówi, że widocznie całe jego życie było bez sensu, skoro w chwili śmierci nikogo przy nim nie ma. Nikomu nie jest potrzebny.

Na korytarzu ruch. Okazuje się, że ktoś umiera. Są przy nim bliscy. Od kilku tygodni żył chyba tylko siłą woli, niejako "na kredyt" - chciał dożyć swoich urodzin. Były wczoraj. Rodzina przyniosła tort, zjadł ciut, podzielił się ze wszystkimi. Podziękował wszystkim za opiekę i serce. Dziś umiera. Wola życia lub jej brak są ogromną siłą.

Bardzo wyraźnie widać, jak potrzebna jest obecność. Pierwsze, czego uczy się wolontariusz, to aktywne słuchanie. Chorzy mówią często niewyraźnie, nieskładnie, powoli. Ale nikt nie patrzy na zegarek i nie mówi, ile rzeczy jeszcze musi dziś koniecznie załatwić.

Pytam, z jakich środków utrzymuje się hospicjum [prowadzą je orioniści]. Ma podpisaną umowę z NFZ, jednak środki są - delikatnie mówiąc - niewystarczające. Pomagają instytucje, rodziny chorych, dyrektor jeździ po parafiach, opowiadając o hospicjum i zbierając datki.

Czas spędzony tu to dobre chwile. W czasach, kiedy śmierć pokazuje się groteskowo lub dramatycznie, a prawie w ogóle nie mówi o zwykłym umieraniu, które przecież dotyczy ogromnej większości ludzi, naszych bliskich, nas samych w końcu, to niesamowite przeżycie. Tym sposobem śmierć uczy życia.

czwartek, 21 stycznia 2010

z zupełnie innej parafii


czyli o wpływie władzy na ludzi


Zmotywowała mnie do popełnienia tego wpisu dyskusja w Kawiarni Smoothoperatora nt. Państwa antyobywatelskiego. Miał to być komentarz.. ale przesadziłam z długością;)

W katolickich zakonach i stowarzyszeniach życia duchownego funkcjonuje pojęcie "łaski stanu". Brzmi może nieco staroświecko, niemniej zawiera w sobie piękną prawdę, że każdy człowiek może liczyć na to, że Duch Święty prowadzi go i udziela mu światła i wszelkiej mądrości potrzebnej do wykonywania jego obowiązków. Twierdzenie to jest przywoływane często, kiedy kandydat/ka na jakiś urząd ma opory przed przyjęciem go.

Doświadczenie zresztą pokazało, że najlepszymi matkami generalnymi, przełożonymi, itp. były te osoby, które w ogóle nie spodziewały się wyboru, nie dążyły do niego w żaden sposób, upatrując w stanowisku nie władzę, karierę i zaszczyt, lecz ciężką służbę, konieczność wyrzeczeń, lawirowania między oczekiwaniami a możliwościami.

Tymczasem patrząc na naszych rządzących [w szerokim znaczeniu] mam wrażenie nieco inne - mianowicie takie, że do "stołka" przywiązana jest głupota i pazerność. I jeszcze parę innych mało sympatycznych cech. Wszystko jedno, kto na tym stołku siada; jakiej orientacji politycznej i po jakich przodkach. Coś mu się prędzej czy później "przestawia" i cała różnica polega na tym, że jeden jest sprytniejszy, a drugi mniej ostrożny. Jakby każdy [przepraszam za zbytnie generalizowanie - większość powiedzmy] upatrywał swój ideał w Zenonie Ziębiewiczu z "Granicy" pani Nałkowskiej... No i oczywiście różne są gabaryty przekrętów - na miarę możliwości danego stanowiska.

Więc co? Nie ma ludzi uczciwych? Czy też polityka ma to do siebie, że przyciąga określony gatunek ludzi? Sądząc po sposobie prowadzenia kampanii wyborczych można chyba wysnuć wniosek, że kandydat obrzucający drugiego błotem i nie cofający się przed niczym, jeśli w ogóle się zmieni po osiągnięciu upragnionego stanowiska, to będzie to zmiana na gorsze?

A może jeszcze inaczej; może po prostu okazja czyni złodzieja? Koniec końców nie sztuka być uczciwym, jak nie ma co albo jak ukraść... Wielkie możliwości, wielkie pieniądze, wielkie interesy są olbrzymią pokusą, której człowiek dobry ale słaby nie będzie umiał się oprzeć, a co dopiero taki, który z nadzieją na nie stara się do władzy dostać...

piątek, 15 stycznia 2010

pozory


- Puk, puk... Co robisz?
- Blokuję numer jednej pani na gg
- Mam nadzieję, że nie mój - żartuję
- Jeszcze nie - odpowiada, wpasowując się - takiej kobiety, co mi powiedziała, że moje zdjęcia są oszukane. Bo mam swoje zdanie. A nie wyglądam na takiego...
- A to komplement może miał być ;)
- Raczej nie. Powiedziała, że mam natychmiast przyjechać do niej na niezobowiązującą kawę, bo ona się nudzi. A ja na to, że nie, bo nie planuję...
- Podobno są jakieś firmy, gdzie można zadzwonić i zamówić pana .. również na niezobowiązującą kawę.. No tyle, że to ileś tam kosztuje...
- Owszem. A później mi proponowała wspólny wyjazd jej autem, ze mną za kierownicą, jakieś 150 km...
- Może niech się do pracy jakiejś weźmie ... na nudę to bardzo dobry sposób...
- Owszem. Ale Ty nie rozumiesz... Nudę zabija się w łóżku...
- To niech sobie kupi wibrator.. albo coś. Może to nie to samo, ale zawsze pod ręką...
- Skowronku!!
- No ja nie mówię, że popieram .. ale tak to ludzi sprowadza do poziomu rzeczy... A to chyba jeszcze gorzej?
- Bój się Boga... Co Ty wypisujesz? Ty.. ty... Ty jesteś jakaś wyzwolona kobieta... - przerywa na chwilę, po czym kontynuuje już poważnie - coś Ci powiem... Z Twoich wypowiedzi wynika wszystko, tylko nie to, że jesteś małą, lękliwą istotką...
- No popatrz... - uśmiecham się pod nosem - może to tylko pozory;)
- Nie sądzę. Chyba że to, że jesteś lękliwa to mają być te pozory ;) Mnie na lękliwą nie wyglądasz.
- No to ciekawe.. Więc skąd te trudności? Z podejmowaniem decyzji, zmian.. Gdzie mają źródło, jak nie w lęku?
- Ale to co innego. Ponieważ z natury jesteś typem skrytym i nie mówiącym, co myślisz bez mocnego przyciśnięcia, więc masz analogiczny stosunek do świata..
Spoglądam na niego pytająco, zastanawiając się, jak to rozumieć. Po chwili wyjaśnia:
- Do świata, który nie wiadomo co zataja, jakie ma wobec Ciebie plany i co też strasznego ukrywa.. Więc się czujesz niepewnie i usiłujesz zorganizować sobie poczucie bezpieczeństwa..
- Też nie wprost...
- Owszem. To z jednej strony pozwala to zrobić bez narażania się na ryzyko, ale z drugiej stwarza niższe poczucie bezpieczeństwa. Nie wiem, czy mnie rozumiesz?
- Nie do końca - odpowiadam zgodnie z prawdą - ale pomyślę na spokojnie.
- Wiesz, to jest tak: im bardziej wprost wysyłasz i odbierasz sygnały, tym jesteś ich pewniejsza. Im zaś bardziej wszystko jest umowne, tym mniejsza pewność.
- Zapewne.. Ale to wymaga tych wszystkich zmian, o których rozmawialiśmy... Zwłaszcza uporania się z lękami...
- Wiesz co.. ilość lęków zmniejsza się, jeśli człowiek trzyma się faktów. Najwięcej lęków powstaje w wyobraźni. I jak się nie jest czegoś pewnym. Ponieważ samemu nie daje się jasnych komunikatów, to i inne takimi się wydają.
- Ale sporo osób na jasne pytanie i tak nie da jasnej odpowiedzi..
- No to co? To nie o to chodzi, co ktoś inny robi, tylko o to, co Ty robisz. Jak po Twojej stronie są bezpośrednie komunikaty, a w sytuacje niejasne nie wchodzisz, to masz większe szanse na funkcjonowanie w realnych sytuacjach... A tak to masz kwintesencję własnych wyborów...niestety.
- Tak, to prawda. Ale nie wiem, czy rzeczywiście jestem taka skryta.. Są ludzie, którzy twierdzą wręcz przeciwnie...
- Owszem, jesteś. Ludzie, którzy tak twierdzą, są po prostu jeszcze bardziej zamknięci. Dokończę Ci jeszcze... Do tego brak poczucia bezpieczeństwa wynika często z faktu, że życie nie jest tak miłe, jakbyśmy chcieli. Mamy sporo gniewu w psychice, co z kolei wywołuje lęki...
- Kurczę.. - przerywam, zaczynając myśleć na głos - człowiek czasami opowiada jakieś piękne teksty o wartościach, normach, o tym, jak martwi się o drugiego... A jak pogrzebie w sobie ... to wszystko to są tylko ładne przykrywki mniej ładnych rzeczy...
- Na ogół tak. Ale co z tego?
- Nie wiem, co z tego. Może dobrze to wiedzieć - po prostu.
- A Ty jak masz?
- Pewnie często tak właśnie.
- No tak. Więc często jak jesteśmy altruistami, to tak naprawdę chcemy czuć się potrzebni...
- Tak. I mieć dobre samopoczucie.
- Znam takich, co mają wielki napęd do pomagania innym.. ale z nadzieją, ze ktoś im pomoże. Bo nie potrafią sami poprosić o pomoc, a jednocześnie złoszczą się z powodu samotności. I niby bezinteresownie.. Tylko czemu się irytują, jeśli pomogą komuś, a on skorzysta lecz nie odwzajemni, albo nie doceni... A człowiek tak się starał, no nie?
- Czyli sam gniew jako taki jest reakcją na to, ze coś idzie nie po naszej myśli?
- I nie spełnia naszych oczekiwań... A przecież nikt nie ma obowiązku spełniać naszych oczekiwań i założeń. I odwrotnie. Weźmy na przykład Twoje relacje z mężem. W sumie jak wychodziłaś za mąż, to nikt nie obiecywał, że będzie tak, jak to sobie wymyśliłaś.. No i nie było. Ludzie sobie zakładają, że wszystko pójdzie po ich myśli, następnie ignorują sygnały wskazujące na coś zupełnie odwrotnego, tylko dalej działają. A następnie są zaskoczeni, że okazuje się coś zupełnie innego...
- No nie do końca. Jednak małżeństwo to właśnie jakieś wzajemne zobowiązania.. Po co przysięgi, obietnice... ? Oczywiście, szczegółami się to jakoś wypełnia, ale główne założenia są i winny być dotrzymane. Nie zakładałam przecież, ze będziemy zdrowi, bogaci, ze mnie będzie nosił na rękach i w ogóle nie wiadomo co...
- Po co? Bo tak wypada, należy, tak się postępuje... Poza tym można zawsze samego siebie poprzekonywać, że to zadziała, jak się postaramy, że to jakaś rękojmia... Mimo, że gdzieś pod skórą czujemy, że to jakieś nieporozumienie; że sami sobie ściemniamy...
Zapada cisza. Nie przyjmuję jego rozumowania, dla mnie cała sfera sacrum, łaski jest istotna i wiara ma tu sporo do powiedzenia. Wyczuwa mój opór:
- Czy nie jestem dla Ciebie nazbyt surowy?
- Nie - zaprzeczam - skąd. Przecież nie odbieram tego jako ataku. Zresztą wiesz, że mną trzeba czasem potrząsnąć jak hipopotamem ;)
- No właśnie.. to po co Ci ślub kościelny? Żeby mieć gwarancję, że ktoś nie ucieknie?
- Nie przeginaj. Doskonale zdajesz sobie sprawę, że to nie o to chodzi. Starczy na dziś.
- Owszem, wystarczy...
- Tylko mnie nie zablokuj;)
- O to trzeba się bardziej postarać, nie tak prędko. Zmykaj spać.
- Dobrych snów.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

gołębia na dachu cd.


- Hej Hipciu;) Jak tam wróble i gołębie się mają?
- Witaj ... A bez zmian w sumie. U mnie to tak szybko nie idzie.
- Czemu? Moim zdaniem sprawa jest jasna: nie masz ochoty być z nim. Nie ma się co tu oszukiwać. Uczucia Cię prowadzą w konkretnym kierunku: do poznawania kogoś innego. To jest chyba oczywiste?
- Rzadko się kierowałam uczuciami.
- No i co masz? Upadek.
- Owszem. Ale to jeszcze nie znaczy, że kierowanie się wyłącznie uczuciami jest właściwsze.
- A czemu nie? Właściwe jest postępowanie przyzwoicie. I zgodnie z uczuciami jednocześnie. Przy czym to "przyzwoicie" dotyczy też stosunku do siebie. Inaczej mówiąc - nie ma potrzeby pozwalać komuś, by traktował Cię nieprzyzwoicie. No i koniec.
- Wciąż się boję, że wychodząc z takiego założenia, daleko się nie zajedzie. Że wkrótce uczucia się odmienią. Dla mnie takie kierowanie się uczuciami jest mocno niepokojące.
- Czemu?
- Jak to czemu? Bo tak z uczuciami bywa.. Są, za chwilę ich nie ma..
- E tam.. Owszem, bywają ludzie niestali. Ale normalny człowiek to się angażuje na długo. Uważam, że przy Twoim charakterze to jak wpadniesz emocjonalnie to na dłużej. To raz. A dwa - co złego jest w zmianie?
- A widzisz... Ja chciałabym związku nie na "jakiś czas"...
- Wszystkie są na jakiś czas.
Zamyślam się. No tak. Oczywiście. Wszystkie są na jakiś czas. Ale jak walczyć i po co walczyć o związek, skoro już od początku mamy takie założenie... Że nie tylko śmierć go przerwać może. On kontynuuje:
- Mój ojciec myślał tak, jak Ty. A teraz jest sam. No i co?
- Nie mówię o śmierci. To jest poza naszym wpływem.
- A co to za różnica? Tak czy inaczej nie ma tak, że ktoś będzie z Tobą zawsze. Musisz się z tym liczyć. Jak poznajesz kogoś to może być na 20 lat.. albo na 2 lata. Bo może chociażby wejść pod autobus...
- Różnica.. dla mnie różnica - przerywam - między odejściem kogoś, kogo kocham... ot tak.... bo mu się uczucia odmieniły, a odejściem z powodu śmierci ... no dla mnie jest różnica.
- A czemu różnica? Bo co? Czujesz się źle, bo ktoś już Cię nie lubi?
- Nie myślałam nigdy w ten sposób. Wiesz, może i tak. Ale chciałabym, żeby ta wyłączność była właśnie do śmierci któregoś.. A nie do czasu, dopóki się kolejne zadurzenie nie trafi. Takie podejście sprawia, że tracę poczucie bezpieczeństwa. Już na starcie.
- Oprzyj poczucie bezpieczeństwa o co innego. Poczucie bezpieczeństwa oparte o kogoś, to pakowanie się w kłopoty na własne życzenie. Zaufaj Bogu. Że i tak nic Ci się nie stanie.
Uśmiecham się, słysząc te słowa. Są takie świeże. Może dlatego, że w ustach buddysty brzmią jakoś inaczej. A on mówi dalej:
- Widzisz, Skowronku, bo tak to jest nieco nie fair.. Już tłumaczę - dodaje, widząc moje zdziwienie - Jak się człowiek czuje bezpiecznie, to jest z drugim człowiekiem dla przyjemności bycia razem i po to, by drugiego nieco pouszczęśliwiać... I to jest OK. A jak się nie czuje bezpiecznie, to szuka sobie kogoś po to, by ten dał mu poczucie bezpieczeństwa...
- Czyli tak naprawdę ten drugi jest nam po coś. Traktujemy go przedmiotowo, tak? - pytam, by upewnić się, że łapię tok jego rozumowania.
- Tak. To jest popularne nastawienie. Ale tak naprawdę przynosi zawsze kłopoty. Bo jak ktoś zniknie z dowolnej przyczyny.. albo np. ciężko się rozchoruje, to przy okazji znika poczucie bezpieczeństwa. O ile jeszcze takie relacje mogą ujść na sucho z kimś, kto jest miłym, godnym zaufania gościem, to robienie repety z kimś, kto wykręcił Ci taki numer i w dodatku nie czuje się jakoś specjalnie nie w porządku, jest już naprawdę proszeniem się o kolejnego kopniaka... Jesteś wprawdzie nieduża, ale świetnie dajesz sobie radę w życiu. Nie ma powodu, żebyś myślała, że coś Ci grozi, albo że z czymś nie dasz sobie rady.
- Ale to już nie o to chodzi - protestuję - chodzi o samo założenie. Idąc za uczuciami zachowujemy się dokładnie jak ten mój mąż: coś tam "piknęło".. poszedł. Okazało się pomyłką szybciej, niż się sama spodziewałam. Ale co zniszczył, to zniszczył. Czasu się nie cofnie. Tamta kobieta cierpi, ja cierpię i on w poczuciu winy też. I Pisklę również.
- Uważam, ze bardziej krzywdzi się dziecko wychowując je w patologicznych relacjach, niż samemu. Jeśli zejdziecie się spowrotem, to przyswoi sobie, że normalny świat to taki, w którym mąż nie okazuje serdeczności żonie i ogólnie uważa ją za nieinteresującą. Mówiłem na początku, ze należy robić to, co czujemy, nie szkodząc przy okazji innym. Odchodząc od kogoś, kto tak wobec Ciebie postąpił, robisz sprawiedliwie. Bo niby dlaczego masz go za to nagradzać? Za co? Za dziesięć lat egoizmu i oszustw? Postępowanie zgodnie z emocjami i nie krzywdząc w sumie nie jest takie skomplikowane. Wystarczy nie robić drugiemu, co Tobie niemiłe. I do kompletu nie pakować się w sytuacje, których drugiemu byś nie życzyła... Nie życzyłabyś swej sytuacji nikomu, prawda?
- No to oczywiste...
- No widzisz. Skoro niezależnie od tego, czy mówi to ksiądz, czy buddysta, zdanie mają takie samo, to znaczy, ze Twoje wahanie wynika z lęku. A nie z myślenia. I tyle... I nie jeż się.
- Nie jeżę.
- No to dobrze. A pamiętasz naszą rozmowę o szczęściu?
- Tak.
- Wiesz co mi się wydaje? Że człowiek nie czuje się szczęśliwy nie dlatego, że jest samotny, czy dlatego, że czegoś mu brakuje...
- Owszem. To chyba kwestia przekonań. Fałszywych.
- Dokładnie. Ale one są tak rozpowszechnione, tak powszechnie uznawane, że człowiekowi nie przychodzi do głowy, żeby je podać w wątpliwość. Jesteś zaprogramowana przez tradycję, kulturę, społeczeństwo, religię... Wyćwiczona w ten sposób, że jeżeli nie jesteś szczęśliwa, to obwiniasz siebie, a nie to Twoje zaprogramowanie, nie idee i przekonania.
- Dasz mi przykład jakiegoś fałszywego przekonania?
- Proszę bardzo. Np. "nie można być szczęśliwym bez ... " Bez tego, co się ceni, do czego jest się przywiązanym... itd.
- Owszem, wielu tak myśli faktycznie. Ale to dla mnie oczywiste. Jeśli jestem nieszczęśliwa, to dlatego, że myślę o tym, czego nie mam, zamiast koncentrować się na tym, co mam w danej chwili.
- Tak. Dokładnie tak. Inna opinia mówi, że szczęście pojawi się, gdy uda Ci się zmienić sytuację, w której tkwisz. Albo ludzi, którzy Cię otaczają. Bzdura. Można dokonać wszystkich upragionych zmian, świetnie się prezentować, mieć czarującą osobowość, być milionerem.. itd. I nadal być nieszczęśliwym. Albo: "gdy spełnią się wszystkie twoje pragnienia, będziesz szczęśliwy". Nieprawda. To właśnie one powodują napięcie, frustrację, brak poczucia bezpieczeństwa, nerwowość i lęki...
- Bo w sumie spełnienie jakiegoś pragnienia może co najwyżej sprawić przyjemność na chwilę, prawda? - nie czekając na odpowiedź kontynuuję myśl - i natychmiast pojawia się kolejne.. A jeśli już nie mamy czego pragnąć pojawia się nuda... Chyba wiele osób myli przyjemność ze szczęściem...
- Ale widzisz.. szczęścia nie można opisać. Jak opiszesz światło człowiekowi, który całe życie spędził w ciemności?
-Więc jakie jest wyjście?
- Zrozum swoją ciemność, a ona zniknie. Zrozum swoje fałszywe poglądy, a opuszczą Cię.
- To tak jak z tym gołębiem na dachu, prawda? Ludzie nie starają się zrozumieć, że ich poglądy są fałszywe - mimo że tak bardzo pragną szczęścia, bo po pierwsze nawet taka możliwość nie przychodzi im do głowy, a po drugie przeraża ich możliwość utraty jedynego świata, jaki znają...
- Owszem. Mimo, że to świat pragnień, przywiązań, lęków, presji, napięć, ambicji, zmartwień, poczucia winy.. itd, itp. Boją się wyzwolić z koszmaru, ponieważ mimo wszystko jest to jedyny świat, jaki znają.



poniedziałek, 4 stycznia 2010

jak cielę w kukurydzę


Smętnie mi dziś na duszy. Zawsze mi się wydawało, że z decydowaniem nie mam problemów... A teraz.. przestałam już nawet rozmawiać z przyjaciółmi, bo mam wrażenie, że moja monotematyczność męczy ich już i odstrasza. No i nie dziwię się. Wlokę się noga za nogą w stronę ławeczki, gdzie mój Znajomy bywa, z nadzieją, że jeszcze nie uciekł. Choć zwykle po rozmowach z nim większy jeszcze bałagan powstaje.
Ławeczka jest pusta. Przysiadam jednak na brzegu. Nigdzie się nie spieszę. Jestem pewna, że przyjdzie. I rzeczywiście po kilkunastu minutach słyszę za plecami znane kroki. Nie odwracam się nawet. Czekam.
- Pomyślałem, że warto by było pogadać - nie bawi się w konwencjonalne powitania - bo Twoje sprzeczne sygnały wprowadzają mi pewien chaos.
- Sygnały są pewnie odzwierciedleniem wewnętrznych sprzeczności. Jest we mnie cała masa ambiwalentnych uczuć i dążeń... - robię mu miejsce obok siebie - czyli wracamy do pytania, jakich relacji oczekuję?
- Nie. I nie chodzi o to, żebyś czuła się "ustawiona", objechana, czy cokolwiek takiego. Ani o to, żebyś mi cokolwiek tłumaczyła. Mówię Ci tylko to, co czuję.
- Masz prawo mnie i objechać - wzdycham - zarabiam na to.
- Chodzi tylko o to, żebyś zauważyła, ślepotko, swoje emocje - przytula mnie, łagodząc swoje słowa i dodaje z uśmiechem - oczka na trzy... cztery.. otwórz!
- I cóż, że zauważę? I co mam zrobić? Posłuchać ich? Których? Zdusić? Bez sensu, bo wylezą zawsze w najmniej oczekiwanym miejscu i momencie... i ze zwielokrotnioną siłą...
- Nie dusić... Zrozumieć, do czego Cię prowadzą. A co jest wbrew nim. Chodzi o świadomość. Rozumiesz?
- Rozumiem.
- Nie ma się co szarpać...
- A to jednak... nie rozumiem... Chcesz powiedzieć, że powinnam się kierować emocjami? - prawie szeptem pytam, nauczona, że emocje powinny podlegać rozumowi, itd., itp.
- Owszem. Powinnaś iść za sercem. A nie za tym, co Ci się wydaje słuszne i wypada...
- Za tym co "wypada" to może nie... Ale za tym co słuszne.. Całe życie w ten sposób byłam uczona i w ten sposób postępowałam. Mało tego, nie tylko tak byłam uczona, ale przyjęłam to za swoje.
- No i co z tego masz?
- Spokojne sumienie? To, że mogę spoglądać na siebie w lustrze?... - zamyślam się. Próbuję pójść jego ścieżką... Pytam:
- A powiedz... Pójdę za sercem.. A jeśli ono niedługo się odmieni? Będę całe życie szukać czegoś? Gonić to tu, to tam? Rezygnować przy pierwszych trudnościach? Łapać kolorowe motyle? Wiesz, jak jest z uczuciami i emocjami... To zwodnicza droga.
- To Ci nie grozi. Masz Wenus w Pannie. To ziemski znak i stabilne emocje. I na długo.
- Wiesz, że to nie jest argument, który do mnie trafia - uśmiecham się na myśl o naszej pierwszej rozmowie, kiedy zaskoczył mnie wykładem na temat swojego zainteresowania astrologią. Dodaję:
- Poza tym.. nawet jeśli to przyjąć, to do tanga trzeba dwojga.
- Nie rozumiem?
- Nawet jeśli przyjąć - tłumaczę - że jest tak, jak mówisz; że nie grozi mi spędzenie życia na ciągłych poszukiwaniach.. to i tak nie gwarantuje mi to udanego związku, bo licho wie, jak stabilne emocje będzie miało to drugie.
- No tak. Ale to nie o to chodzi. Chodzi o to, by żyć w zgodzie ze sobą. Bo inaczej człowiek robi się zgorzkniały. I zły. Bo poświęcanie się niczemu nie służy. Wiem to z własnego doświadczenia. Starałem się robić to, co dobre. Ale i tak ktoś tego nie docenił. Niejeden "ktoś". Ty się starasz, żeby sytuacja była w porządku. A ktoś ma to w nosie. I myśli o swojej wygodzie psychicznej. I nie tylko.
- Rozumiem, ale to, że ktoś czegoś nie docenia to nie jest argument, żeby zmieniać postępowanie. W końcu nie tylko ze względu na niego staram się być w porządku. Poza tym to, co mówisz wymagałoby ode mnie odwrócenia o 180 stopni tego, co uważam za słuszne...
- A to niby czemu? Nie zauważyłem, żebyś miała jakieś dzikie poglądy? Tak naprawdę nie chodzi o zmianę o 180 stopni. Jesteś dobrą, przyzwoitą kobietą, więc nic się tu nie zmienia...
Zapada cisza. Wyczuwa, że nie jestem ani trochę przekonana do tego, co mówi. Dodaje ciepło:
- Po prostu uwzględnij w uszczęśliwianiu swoje serduszko. I tyle. Skoro robisz dobre uczynki, to sobie też je funduj...
- Jak dla mnie to i to jest sporą rewolucją - uśmiecham się z nosem w jego ramieniu.
- No ale to nie zmiana totalna. To raczej rozszerzenie działalności...
- Troszkę przerysowuję.. Ale widzisz.. Coś kosztem czegoś.
- To znaczy? Szczęście kosztem nieszczęścia? - teraz on się uśmiecha, słyszę to w jego głosie.
- Zmora. Idź sobie. Albo ja idę.
- Gdzie? Zmieniać poglądy? - śmieje się, trzymając mnie za rękaw.
- Spać. Nie tak szybko z tą zmianą. Choć niezły jesteś. W mieszaniu.
- Niezły? Tylko niezły? - robi zawiedzioną minę.
- No co ja mam Ci powiedzieć? Zaraz będzie, że jakieś sygnały, albo coś... - wykręcam kota ogonem.
- No cóż.. powiedzmy sobie szczerze: masz szczęście, że mnie poznałaś - puszcza oko.
- No proszę.. I po co ja mam to mówić, skoro Ty dokładnie to wiesz?
- Widzisz.. Ty np. wiesz, że masz ładną figurę... Ale jednak jak ja o tym mówię, to troszkę co innego, nie?
- Coś Ty.. ja tylko wierzę Ci na słowo - uśmiecham się na pożegnanie, zostawiając go na ławce.