Jeden z moich bliskich znajomych, po długiej i ciężkiej chorobie trafił do hospicjum. Nie mogę spędzać z nim tyle czasu, ile bym chciała, ale staram się zaglądać, tym bardziej, że mamy świadomość, że każda wizyta może być ostatnią.
Hospicjum [od łac. "hospes" - gość; "hospitium" - dom, w którym można znaleźć schronienie], które odwiedzam ma 26 łóżek. To wydaje się nie tak wiele. Ale już fakt, że przewija się przez te 26 łóżek około 430 do 480 osób rocznie robi jakieś wrażenie. Szczególnie, jeśli się pomyśli, że wszyscy idą w jednym kierunku...
Wszyscy chorzy to ofiary nowotworów. Opiekuje się nimi 56 osób. W tym 25 wolontariuszy. Pierwsza myśl - jak dużo osób opiekuje się garstką. Ale to proporcjonalne do potrzeb kompleksowej opieki. Objawy choroby, ból fizyczny i psychiczny, lęk, duszności, rany, krwotoki, odleżyny, brak możliwości samodzielnego zaspokajania potrzeb biologicznych. Codzienne ocieranie się o śmierć.
Pierwszy raz próg hospicjum przekraczałam z obawą. Podświadomie spodziewałam się chyba czegoś na kształt przedsionka piekieł. Przy takim skondensowaniu cierpienia i to cierpienia bez nadziei na ozdrowienie wyobrażałam sobie najgorsze.
Rzeczywiście, nie jest tak, że zawsze udaje się dotrzeć do człowieka. Okazuje się, że ból fizyczny to bardzo wąski margines - medycyna potrafi sobie z nim poradzić w ponad 90%. Znacznie trudniejsze jest "oswajanie" innych wymiarów bólu: duchowego i emocjonalnego. Boli, że trzeba zostawić najbliższych, że plany i przedsięwzięcia nie zrealizowane, że tyle lat pracuje się na emeryturę, a tu w pierwszym jej roku trzeba odejść... Każdy ma swoją historię... Różne relacje rodzinne, odniesień do Boga, drugiego człowieka, siebie samego wreszcie...
Sąsiad z łóżka obok mówi, że nie trzeba legalizować eutanazji, by ona miała się dobrze. Tyle, że w białych rękawiczkach: istnieją jednostki chorobowe, w których terapii się nie prowadzi po przekroczeniu 55 roku życia. W niektórych nawet 50 roku. No bo jaki jest sens, kiedy człowiek jest nieproduktywny, nieprzydatny społeczeństwu, a na jedną serię terapii trzeba wydać 80 tysięcy? Nie ma sensu, prawda? To nieekonomiczne. Nie opłaca się.
W sumie, jak się zastanowić, to nawet do eutanazji nijak się to nie ma. W końcu nie jest to ani skrócenie życia w celu wyeliminowania cierpienia, ani bezbolesne skrócenie życia. To po prostu pozostawienie człowieka samemu sobie, na pewną śmierć. A agonia może być długa i koszmarnie bolesna.
Miał znajomych w dobrych szpitalach, układy, przyjaciół, którzy umieszczali go w najlepszych klinikach. Wszędzie czuł się, jak intruz, który zajmuje łóżko. Czuł to w podejściu lekarzy, w spojrzeniach pielęgniarek. Hospicjum bał się panicznie. Ale w końcu przyszedł tu i czuje się, jak w domu. Każdy ma dla niego czas. Jest ważny. Przychodzą wolontariusze, o każdej porze może przyjść rodzina. I nie są intruzami. Śmierci się nie boi. Jest na nią przygotowany. Martwi się o żonę - tyle lat razem przeżyli.. Martwi się o dzieci. Ma poczucie winy, bo ich zostawia, a był żywicielem rodziny...
Inny pacjent zazdrości mu. Doskwiera mu samotność. Mówi, że widocznie całe jego życie było bez sensu, skoro w chwili śmierci nikogo przy nim nie ma. Nikomu nie jest potrzebny.
Na korytarzu ruch. Okazuje się, że ktoś umiera. Są przy nim bliscy. Od kilku tygodni żył chyba tylko siłą woli, niejako "na kredyt" - chciał dożyć swoich urodzin. Były wczoraj. Rodzina przyniosła tort, zjadł ciut, podzielił się ze wszystkimi. Podziękował wszystkim za opiekę i serce. Dziś umiera. Wola życia lub jej brak są ogromną siłą.
Bardzo wyraźnie widać, jak potrzebna jest obecność. Pierwsze, czego uczy się wolontariusz, to aktywne słuchanie. Chorzy mówią często niewyraźnie, nieskładnie, powoli. Ale nikt nie patrzy na zegarek i nie mówi, ile rzeczy jeszcze musi dziś koniecznie załatwić.
Pytam, z jakich środków utrzymuje się hospicjum [prowadzą je orioniści]. Ma podpisaną umowę z NFZ, jednak środki są - delikatnie mówiąc - niewystarczające. Pomagają instytucje, rodziny chorych, dyrektor jeździ po parafiach, opowiadając o hospicjum i zbierając datki.
Czas spędzony tu to dobre chwile. W czasach, kiedy śmierć pokazuje się groteskowo lub dramatycznie, a prawie w ogóle nie mówi o zwykłym umieraniu, które przecież dotyczy ogromnej większości ludzi, naszych bliskich, nas samych w końcu, to niesamowite przeżycie. Tym sposobem śmierć uczy życia.