poniedziałek, 25 stycznia 2010

na granicy światów


Jeden z moich bliskich znajomych, po długiej i ciężkiej chorobie trafił do hospicjum. Nie mogę spędzać z nim tyle czasu, ile bym chciała, ale staram się zaglądać, tym bardziej, że mamy świadomość, że każda wizyta może być ostatnią.


Hospicjum [od łac. "hospes" - gość; "hospitium" - dom, w którym można znaleźć schronienie], które odwiedzam ma 26 łóżek. To wydaje się nie tak wiele. Ale już fakt, że przewija się przez te 26 łóżek około 430 do 480 osób rocznie robi jakieś wrażenie. Szczególnie, jeśli się pomyśli, że wszyscy idą w jednym kierunku...

Wszyscy chorzy to ofiary nowotworów. Opiekuje się nimi 56 osób. W tym 25 wolontariuszy. Pierwsza myśl - jak dużo osób opiekuje się garstką. Ale to proporcjonalne do potrzeb kompleksowej opieki. Objawy choroby, ból fizyczny i psychiczny, lęk, duszności, rany, krwotoki, odleżyny, brak możliwości samodzielnego zaspokajania potrzeb biologicznych. Codzienne ocieranie się o śmierć.

Pierwszy raz próg hospicjum przekraczałam z obawą. Podświadomie spodziewałam się chyba czegoś na kształt przedsionka piekieł. Przy takim skondensowaniu cierpienia i to cierpienia bez nadziei na ozdrowienie wyobrażałam sobie najgorsze.

Rzeczywiście, nie jest tak, że zawsze udaje się dotrzeć do człowieka. Okazuje się, że ból fizyczny to bardzo wąski margines - medycyna potrafi sobie z nim poradzić w ponad 90%. Znacznie trudniejsze jest "oswajanie" innych wymiarów bólu: duchowego i emocjonalnego. Boli, że trzeba zostawić najbliższych, że plany i przedsięwzięcia nie zrealizowane, że tyle lat pracuje się na emeryturę, a tu w pierwszym jej roku trzeba odejść... Każdy ma swoją historię... Różne relacje rodzinne, odniesień do Boga, drugiego człowieka, siebie samego wreszcie...

Sąsiad z łóżka obok mówi, że nie trzeba legalizować eutanazji, by ona miała się dobrze. Tyle, że w białych rękawiczkach: istnieją jednostki chorobowe, w których terapii się nie prowadzi po przekroczeniu 55 roku życia. W niektórych nawet 50 roku. No bo jaki jest sens, kiedy człowiek jest nieproduktywny, nieprzydatny społeczeństwu, a na jedną serię terapii trzeba wydać 80 tysięcy? Nie ma sensu, prawda? To nieekonomiczne. Nie opłaca się.

W sumie, jak się zastanowić, to nawet do eutanazji nijak się to nie ma. W końcu nie jest to ani skrócenie życia w celu wyeliminowania cierpienia, ani bezbolesne skrócenie życia. To po prostu pozostawienie człowieka samemu sobie, na pewną śmierć. A agonia może być długa i koszmarnie bolesna.

Miał znajomych w dobrych szpitalach, układy, przyjaciół, którzy umieszczali go w najlepszych klinikach. Wszędzie czuł się, jak intruz, który zajmuje łóżko. Czuł to w podejściu lekarzy, w spojrzeniach pielęgniarek. Hospicjum bał się panicznie. Ale w końcu przyszedł tu i czuje się, jak w domu. Każdy ma dla niego czas. Jest ważny. Przychodzą wolontariusze, o każdej porze może przyjść rodzina. I nie są intruzami. Śmierci się nie boi. Jest na nią przygotowany. Martwi się o żonę - tyle lat razem przeżyli.. Martwi się o dzieci. Ma poczucie winy, bo ich zostawia, a był żywicielem rodziny...

Inny pacjent zazdrości mu. Doskwiera mu samotność. Mówi, że widocznie całe jego życie było bez sensu, skoro w chwili śmierci nikogo przy nim nie ma. Nikomu nie jest potrzebny.

Na korytarzu ruch. Okazuje się, że ktoś umiera. Są przy nim bliscy. Od kilku tygodni żył chyba tylko siłą woli, niejako "na kredyt" - chciał dożyć swoich urodzin. Były wczoraj. Rodzina przyniosła tort, zjadł ciut, podzielił się ze wszystkimi. Podziękował wszystkim za opiekę i serce. Dziś umiera. Wola życia lub jej brak są ogromną siłą.

Bardzo wyraźnie widać, jak potrzebna jest obecność. Pierwsze, czego uczy się wolontariusz, to aktywne słuchanie. Chorzy mówią często niewyraźnie, nieskładnie, powoli. Ale nikt nie patrzy na zegarek i nie mówi, ile rzeczy jeszcze musi dziś koniecznie załatwić.

Pytam, z jakich środków utrzymuje się hospicjum [prowadzą je orioniści]. Ma podpisaną umowę z NFZ, jednak środki są - delikatnie mówiąc - niewystarczające. Pomagają instytucje, rodziny chorych, dyrektor jeździ po parafiach, opowiadając o hospicjum i zbierając datki.

Czas spędzony tu to dobre chwile. W czasach, kiedy śmierć pokazuje się groteskowo lub dramatycznie, a prawie w ogóle nie mówi o zwykłym umieraniu, które przecież dotyczy ogromnej większości ludzi, naszych bliskich, nas samych w końcu, to niesamowite przeżycie. Tym sposobem śmierć uczy życia.

czwartek, 21 stycznia 2010

z zupełnie innej parafii


czyli o wpływie władzy na ludzi


Zmotywowała mnie do popełnienia tego wpisu dyskusja w Kawiarni Smoothoperatora nt. Państwa antyobywatelskiego. Miał to być komentarz.. ale przesadziłam z długością;)

W katolickich zakonach i stowarzyszeniach życia duchownego funkcjonuje pojęcie "łaski stanu". Brzmi może nieco staroświecko, niemniej zawiera w sobie piękną prawdę, że każdy człowiek może liczyć na to, że Duch Święty prowadzi go i udziela mu światła i wszelkiej mądrości potrzebnej do wykonywania jego obowiązków. Twierdzenie to jest przywoływane często, kiedy kandydat/ka na jakiś urząd ma opory przed przyjęciem go.

Doświadczenie zresztą pokazało, że najlepszymi matkami generalnymi, przełożonymi, itp. były te osoby, które w ogóle nie spodziewały się wyboru, nie dążyły do niego w żaden sposób, upatrując w stanowisku nie władzę, karierę i zaszczyt, lecz ciężką służbę, konieczność wyrzeczeń, lawirowania między oczekiwaniami a możliwościami.

Tymczasem patrząc na naszych rządzących [w szerokim znaczeniu] mam wrażenie nieco inne - mianowicie takie, że do "stołka" przywiązana jest głupota i pazerność. I jeszcze parę innych mało sympatycznych cech. Wszystko jedno, kto na tym stołku siada; jakiej orientacji politycznej i po jakich przodkach. Coś mu się prędzej czy później "przestawia" i cała różnica polega na tym, że jeden jest sprytniejszy, a drugi mniej ostrożny. Jakby każdy [przepraszam za zbytnie generalizowanie - większość powiedzmy] upatrywał swój ideał w Zenonie Ziębiewiczu z "Granicy" pani Nałkowskiej... No i oczywiście różne są gabaryty przekrętów - na miarę możliwości danego stanowiska.

Więc co? Nie ma ludzi uczciwych? Czy też polityka ma to do siebie, że przyciąga określony gatunek ludzi? Sądząc po sposobie prowadzenia kampanii wyborczych można chyba wysnuć wniosek, że kandydat obrzucający drugiego błotem i nie cofający się przed niczym, jeśli w ogóle się zmieni po osiągnięciu upragnionego stanowiska, to będzie to zmiana na gorsze?

A może jeszcze inaczej; może po prostu okazja czyni złodzieja? Koniec końców nie sztuka być uczciwym, jak nie ma co albo jak ukraść... Wielkie możliwości, wielkie pieniądze, wielkie interesy są olbrzymią pokusą, której człowiek dobry ale słaby nie będzie umiał się oprzeć, a co dopiero taki, który z nadzieją na nie stara się do władzy dostać...

piątek, 15 stycznia 2010

pozory


- Puk, puk... Co robisz?
- Blokuję numer jednej pani na gg
- Mam nadzieję, że nie mój - żartuję
- Jeszcze nie - odpowiada, wpasowując się - takiej kobiety, co mi powiedziała, że moje zdjęcia są oszukane. Bo mam swoje zdanie. A nie wyglądam na takiego...
- A to komplement może miał być ;)
- Raczej nie. Powiedziała, że mam natychmiast przyjechać do niej na niezobowiązującą kawę, bo ona się nudzi. A ja na to, że nie, bo nie planuję...
- Podobno są jakieś firmy, gdzie można zadzwonić i zamówić pana .. również na niezobowiązującą kawę.. No tyle, że to ileś tam kosztuje...
- Owszem. A później mi proponowała wspólny wyjazd jej autem, ze mną za kierownicą, jakieś 150 km...
- Może niech się do pracy jakiejś weźmie ... na nudę to bardzo dobry sposób...
- Owszem. Ale Ty nie rozumiesz... Nudę zabija się w łóżku...
- To niech sobie kupi wibrator.. albo coś. Może to nie to samo, ale zawsze pod ręką...
- Skowronku!!
- No ja nie mówię, że popieram .. ale tak to ludzi sprowadza do poziomu rzeczy... A to chyba jeszcze gorzej?
- Bój się Boga... Co Ty wypisujesz? Ty.. ty... Ty jesteś jakaś wyzwolona kobieta... - przerywa na chwilę, po czym kontynuuje już poważnie - coś Ci powiem... Z Twoich wypowiedzi wynika wszystko, tylko nie to, że jesteś małą, lękliwą istotką...
- No popatrz... - uśmiecham się pod nosem - może to tylko pozory;)
- Nie sądzę. Chyba że to, że jesteś lękliwa to mają być te pozory ;) Mnie na lękliwą nie wyglądasz.
- No to ciekawe.. Więc skąd te trudności? Z podejmowaniem decyzji, zmian.. Gdzie mają źródło, jak nie w lęku?
- Ale to co innego. Ponieważ z natury jesteś typem skrytym i nie mówiącym, co myślisz bez mocnego przyciśnięcia, więc masz analogiczny stosunek do świata..
Spoglądam na niego pytająco, zastanawiając się, jak to rozumieć. Po chwili wyjaśnia:
- Do świata, który nie wiadomo co zataja, jakie ma wobec Ciebie plany i co też strasznego ukrywa.. Więc się czujesz niepewnie i usiłujesz zorganizować sobie poczucie bezpieczeństwa..
- Też nie wprost...
- Owszem. To z jednej strony pozwala to zrobić bez narażania się na ryzyko, ale z drugiej stwarza niższe poczucie bezpieczeństwa. Nie wiem, czy mnie rozumiesz?
- Nie do końca - odpowiadam zgodnie z prawdą - ale pomyślę na spokojnie.
- Wiesz, to jest tak: im bardziej wprost wysyłasz i odbierasz sygnały, tym jesteś ich pewniejsza. Im zaś bardziej wszystko jest umowne, tym mniejsza pewność.
- Zapewne.. Ale to wymaga tych wszystkich zmian, o których rozmawialiśmy... Zwłaszcza uporania się z lękami...
- Wiesz co.. ilość lęków zmniejsza się, jeśli człowiek trzyma się faktów. Najwięcej lęków powstaje w wyobraźni. I jak się nie jest czegoś pewnym. Ponieważ samemu nie daje się jasnych komunikatów, to i inne takimi się wydają.
- Ale sporo osób na jasne pytanie i tak nie da jasnej odpowiedzi..
- No to co? To nie o to chodzi, co ktoś inny robi, tylko o to, co Ty robisz. Jak po Twojej stronie są bezpośrednie komunikaty, a w sytuacje niejasne nie wchodzisz, to masz większe szanse na funkcjonowanie w realnych sytuacjach... A tak to masz kwintesencję własnych wyborów...niestety.
- Tak, to prawda. Ale nie wiem, czy rzeczywiście jestem taka skryta.. Są ludzie, którzy twierdzą wręcz przeciwnie...
- Owszem, jesteś. Ludzie, którzy tak twierdzą, są po prostu jeszcze bardziej zamknięci. Dokończę Ci jeszcze... Do tego brak poczucia bezpieczeństwa wynika często z faktu, że życie nie jest tak miłe, jakbyśmy chcieli. Mamy sporo gniewu w psychice, co z kolei wywołuje lęki...
- Kurczę.. - przerywam, zaczynając myśleć na głos - człowiek czasami opowiada jakieś piękne teksty o wartościach, normach, o tym, jak martwi się o drugiego... A jak pogrzebie w sobie ... to wszystko to są tylko ładne przykrywki mniej ładnych rzeczy...
- Na ogół tak. Ale co z tego?
- Nie wiem, co z tego. Może dobrze to wiedzieć - po prostu.
- A Ty jak masz?
- Pewnie często tak właśnie.
- No tak. Więc często jak jesteśmy altruistami, to tak naprawdę chcemy czuć się potrzebni...
- Tak. I mieć dobre samopoczucie.
- Znam takich, co mają wielki napęd do pomagania innym.. ale z nadzieją, ze ktoś im pomoże. Bo nie potrafią sami poprosić o pomoc, a jednocześnie złoszczą się z powodu samotności. I niby bezinteresownie.. Tylko czemu się irytują, jeśli pomogą komuś, a on skorzysta lecz nie odwzajemni, albo nie doceni... A człowiek tak się starał, no nie?
- Czyli sam gniew jako taki jest reakcją na to, ze coś idzie nie po naszej myśli?
- I nie spełnia naszych oczekiwań... A przecież nikt nie ma obowiązku spełniać naszych oczekiwań i założeń. I odwrotnie. Weźmy na przykład Twoje relacje z mężem. W sumie jak wychodziłaś za mąż, to nikt nie obiecywał, że będzie tak, jak to sobie wymyśliłaś.. No i nie było. Ludzie sobie zakładają, że wszystko pójdzie po ich myśli, następnie ignorują sygnały wskazujące na coś zupełnie odwrotnego, tylko dalej działają. A następnie są zaskoczeni, że okazuje się coś zupełnie innego...
- No nie do końca. Jednak małżeństwo to właśnie jakieś wzajemne zobowiązania.. Po co przysięgi, obietnice... ? Oczywiście, szczegółami się to jakoś wypełnia, ale główne założenia są i winny być dotrzymane. Nie zakładałam przecież, ze będziemy zdrowi, bogaci, ze mnie będzie nosił na rękach i w ogóle nie wiadomo co...
- Po co? Bo tak wypada, należy, tak się postępuje... Poza tym można zawsze samego siebie poprzekonywać, że to zadziała, jak się postaramy, że to jakaś rękojmia... Mimo, że gdzieś pod skórą czujemy, że to jakieś nieporozumienie; że sami sobie ściemniamy...
Zapada cisza. Nie przyjmuję jego rozumowania, dla mnie cała sfera sacrum, łaski jest istotna i wiara ma tu sporo do powiedzenia. Wyczuwa mój opór:
- Czy nie jestem dla Ciebie nazbyt surowy?
- Nie - zaprzeczam - skąd. Przecież nie odbieram tego jako ataku. Zresztą wiesz, że mną trzeba czasem potrząsnąć jak hipopotamem ;)
- No właśnie.. to po co Ci ślub kościelny? Żeby mieć gwarancję, że ktoś nie ucieknie?
- Nie przeginaj. Doskonale zdajesz sobie sprawę, że to nie o to chodzi. Starczy na dziś.
- Owszem, wystarczy...
- Tylko mnie nie zablokuj;)
- O to trzeba się bardziej postarać, nie tak prędko. Zmykaj spać.
- Dobrych snów.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

gołębia na dachu cd.


- Hej Hipciu;) Jak tam wróble i gołębie się mają?
- Witaj ... A bez zmian w sumie. U mnie to tak szybko nie idzie.
- Czemu? Moim zdaniem sprawa jest jasna: nie masz ochoty być z nim. Nie ma się co tu oszukiwać. Uczucia Cię prowadzą w konkretnym kierunku: do poznawania kogoś innego. To jest chyba oczywiste?
- Rzadko się kierowałam uczuciami.
- No i co masz? Upadek.
- Owszem. Ale to jeszcze nie znaczy, że kierowanie się wyłącznie uczuciami jest właściwsze.
- A czemu nie? Właściwe jest postępowanie przyzwoicie. I zgodnie z uczuciami jednocześnie. Przy czym to "przyzwoicie" dotyczy też stosunku do siebie. Inaczej mówiąc - nie ma potrzeby pozwalać komuś, by traktował Cię nieprzyzwoicie. No i koniec.
- Wciąż się boję, że wychodząc z takiego założenia, daleko się nie zajedzie. Że wkrótce uczucia się odmienią. Dla mnie takie kierowanie się uczuciami jest mocno niepokojące.
- Czemu?
- Jak to czemu? Bo tak z uczuciami bywa.. Są, za chwilę ich nie ma..
- E tam.. Owszem, bywają ludzie niestali. Ale normalny człowiek to się angażuje na długo. Uważam, że przy Twoim charakterze to jak wpadniesz emocjonalnie to na dłużej. To raz. A dwa - co złego jest w zmianie?
- A widzisz... Ja chciałabym związku nie na "jakiś czas"...
- Wszystkie są na jakiś czas.
Zamyślam się. No tak. Oczywiście. Wszystkie są na jakiś czas. Ale jak walczyć i po co walczyć o związek, skoro już od początku mamy takie założenie... Że nie tylko śmierć go przerwać może. On kontynuuje:
- Mój ojciec myślał tak, jak Ty. A teraz jest sam. No i co?
- Nie mówię o śmierci. To jest poza naszym wpływem.
- A co to za różnica? Tak czy inaczej nie ma tak, że ktoś będzie z Tobą zawsze. Musisz się z tym liczyć. Jak poznajesz kogoś to może być na 20 lat.. albo na 2 lata. Bo może chociażby wejść pod autobus...
- Różnica.. dla mnie różnica - przerywam - między odejściem kogoś, kogo kocham... ot tak.... bo mu się uczucia odmieniły, a odejściem z powodu śmierci ... no dla mnie jest różnica.
- A czemu różnica? Bo co? Czujesz się źle, bo ktoś już Cię nie lubi?
- Nie myślałam nigdy w ten sposób. Wiesz, może i tak. Ale chciałabym, żeby ta wyłączność była właśnie do śmierci któregoś.. A nie do czasu, dopóki się kolejne zadurzenie nie trafi. Takie podejście sprawia, że tracę poczucie bezpieczeństwa. Już na starcie.
- Oprzyj poczucie bezpieczeństwa o co innego. Poczucie bezpieczeństwa oparte o kogoś, to pakowanie się w kłopoty na własne życzenie. Zaufaj Bogu. Że i tak nic Ci się nie stanie.
Uśmiecham się, słysząc te słowa. Są takie świeże. Może dlatego, że w ustach buddysty brzmią jakoś inaczej. A on mówi dalej:
- Widzisz, Skowronku, bo tak to jest nieco nie fair.. Już tłumaczę - dodaje, widząc moje zdziwienie - Jak się człowiek czuje bezpiecznie, to jest z drugim człowiekiem dla przyjemności bycia razem i po to, by drugiego nieco pouszczęśliwiać... I to jest OK. A jak się nie czuje bezpiecznie, to szuka sobie kogoś po to, by ten dał mu poczucie bezpieczeństwa...
- Czyli tak naprawdę ten drugi jest nam po coś. Traktujemy go przedmiotowo, tak? - pytam, by upewnić się, że łapię tok jego rozumowania.
- Tak. To jest popularne nastawienie. Ale tak naprawdę przynosi zawsze kłopoty. Bo jak ktoś zniknie z dowolnej przyczyny.. albo np. ciężko się rozchoruje, to przy okazji znika poczucie bezpieczeństwa. O ile jeszcze takie relacje mogą ujść na sucho z kimś, kto jest miłym, godnym zaufania gościem, to robienie repety z kimś, kto wykręcił Ci taki numer i w dodatku nie czuje się jakoś specjalnie nie w porządku, jest już naprawdę proszeniem się o kolejnego kopniaka... Jesteś wprawdzie nieduża, ale świetnie dajesz sobie radę w życiu. Nie ma powodu, żebyś myślała, że coś Ci grozi, albo że z czymś nie dasz sobie rady.
- Ale to już nie o to chodzi - protestuję - chodzi o samo założenie. Idąc za uczuciami zachowujemy się dokładnie jak ten mój mąż: coś tam "piknęło".. poszedł. Okazało się pomyłką szybciej, niż się sama spodziewałam. Ale co zniszczył, to zniszczył. Czasu się nie cofnie. Tamta kobieta cierpi, ja cierpię i on w poczuciu winy też. I Pisklę również.
- Uważam, ze bardziej krzywdzi się dziecko wychowując je w patologicznych relacjach, niż samemu. Jeśli zejdziecie się spowrotem, to przyswoi sobie, że normalny świat to taki, w którym mąż nie okazuje serdeczności żonie i ogólnie uważa ją za nieinteresującą. Mówiłem na początku, ze należy robić to, co czujemy, nie szkodząc przy okazji innym. Odchodząc od kogoś, kto tak wobec Ciebie postąpił, robisz sprawiedliwie. Bo niby dlaczego masz go za to nagradzać? Za co? Za dziesięć lat egoizmu i oszustw? Postępowanie zgodnie z emocjami i nie krzywdząc w sumie nie jest takie skomplikowane. Wystarczy nie robić drugiemu, co Tobie niemiłe. I do kompletu nie pakować się w sytuacje, których drugiemu byś nie życzyła... Nie życzyłabyś swej sytuacji nikomu, prawda?
- No to oczywiste...
- No widzisz. Skoro niezależnie od tego, czy mówi to ksiądz, czy buddysta, zdanie mają takie samo, to znaczy, ze Twoje wahanie wynika z lęku. A nie z myślenia. I tyle... I nie jeż się.
- Nie jeżę.
- No to dobrze. A pamiętasz naszą rozmowę o szczęściu?
- Tak.
- Wiesz co mi się wydaje? Że człowiek nie czuje się szczęśliwy nie dlatego, że jest samotny, czy dlatego, że czegoś mu brakuje...
- Owszem. To chyba kwestia przekonań. Fałszywych.
- Dokładnie. Ale one są tak rozpowszechnione, tak powszechnie uznawane, że człowiekowi nie przychodzi do głowy, żeby je podać w wątpliwość. Jesteś zaprogramowana przez tradycję, kulturę, społeczeństwo, religię... Wyćwiczona w ten sposób, że jeżeli nie jesteś szczęśliwa, to obwiniasz siebie, a nie to Twoje zaprogramowanie, nie idee i przekonania.
- Dasz mi przykład jakiegoś fałszywego przekonania?
- Proszę bardzo. Np. "nie można być szczęśliwym bez ... " Bez tego, co się ceni, do czego jest się przywiązanym... itd.
- Owszem, wielu tak myśli faktycznie. Ale to dla mnie oczywiste. Jeśli jestem nieszczęśliwa, to dlatego, że myślę o tym, czego nie mam, zamiast koncentrować się na tym, co mam w danej chwili.
- Tak. Dokładnie tak. Inna opinia mówi, że szczęście pojawi się, gdy uda Ci się zmienić sytuację, w której tkwisz. Albo ludzi, którzy Cię otaczają. Bzdura. Można dokonać wszystkich upragionych zmian, świetnie się prezentować, mieć czarującą osobowość, być milionerem.. itd. I nadal być nieszczęśliwym. Albo: "gdy spełnią się wszystkie twoje pragnienia, będziesz szczęśliwy". Nieprawda. To właśnie one powodują napięcie, frustrację, brak poczucia bezpieczeństwa, nerwowość i lęki...
- Bo w sumie spełnienie jakiegoś pragnienia może co najwyżej sprawić przyjemność na chwilę, prawda? - nie czekając na odpowiedź kontynuuję myśl - i natychmiast pojawia się kolejne.. A jeśli już nie mamy czego pragnąć pojawia się nuda... Chyba wiele osób myli przyjemność ze szczęściem...
- Ale widzisz.. szczęścia nie można opisać. Jak opiszesz światło człowiekowi, który całe życie spędził w ciemności?
-Więc jakie jest wyjście?
- Zrozum swoją ciemność, a ona zniknie. Zrozum swoje fałszywe poglądy, a opuszczą Cię.
- To tak jak z tym gołębiem na dachu, prawda? Ludzie nie starają się zrozumieć, że ich poglądy są fałszywe - mimo że tak bardzo pragną szczęścia, bo po pierwsze nawet taka możliwość nie przychodzi im do głowy, a po drugie przeraża ich możliwość utraty jedynego świata, jaki znają...
- Owszem. Mimo, że to świat pragnień, przywiązań, lęków, presji, napięć, ambicji, zmartwień, poczucia winy.. itd, itp. Boją się wyzwolić z koszmaru, ponieważ mimo wszystko jest to jedyny świat, jaki znają.



poniedziałek, 4 stycznia 2010

jak cielę w kukurydzę


Smętnie mi dziś na duszy. Zawsze mi się wydawało, że z decydowaniem nie mam problemów... A teraz.. przestałam już nawet rozmawiać z przyjaciółmi, bo mam wrażenie, że moja monotematyczność męczy ich już i odstrasza. No i nie dziwię się. Wlokę się noga za nogą w stronę ławeczki, gdzie mój Znajomy bywa, z nadzieją, że jeszcze nie uciekł. Choć zwykle po rozmowach z nim większy jeszcze bałagan powstaje.
Ławeczka jest pusta. Przysiadam jednak na brzegu. Nigdzie się nie spieszę. Jestem pewna, że przyjdzie. I rzeczywiście po kilkunastu minutach słyszę za plecami znane kroki. Nie odwracam się nawet. Czekam.
- Pomyślałem, że warto by było pogadać - nie bawi się w konwencjonalne powitania - bo Twoje sprzeczne sygnały wprowadzają mi pewien chaos.
- Sygnały są pewnie odzwierciedleniem wewnętrznych sprzeczności. Jest we mnie cała masa ambiwalentnych uczuć i dążeń... - robię mu miejsce obok siebie - czyli wracamy do pytania, jakich relacji oczekuję?
- Nie. I nie chodzi o to, żebyś czuła się "ustawiona", objechana, czy cokolwiek takiego. Ani o to, żebyś mi cokolwiek tłumaczyła. Mówię Ci tylko to, co czuję.
- Masz prawo mnie i objechać - wzdycham - zarabiam na to.
- Chodzi tylko o to, żebyś zauważyła, ślepotko, swoje emocje - przytula mnie, łagodząc swoje słowa i dodaje z uśmiechem - oczka na trzy... cztery.. otwórz!
- I cóż, że zauważę? I co mam zrobić? Posłuchać ich? Których? Zdusić? Bez sensu, bo wylezą zawsze w najmniej oczekiwanym miejscu i momencie... i ze zwielokrotnioną siłą...
- Nie dusić... Zrozumieć, do czego Cię prowadzą. A co jest wbrew nim. Chodzi o świadomość. Rozumiesz?
- Rozumiem.
- Nie ma się co szarpać...
- A to jednak... nie rozumiem... Chcesz powiedzieć, że powinnam się kierować emocjami? - prawie szeptem pytam, nauczona, że emocje powinny podlegać rozumowi, itd., itp.
- Owszem. Powinnaś iść za sercem. A nie za tym, co Ci się wydaje słuszne i wypada...
- Za tym co "wypada" to może nie... Ale za tym co słuszne.. Całe życie w ten sposób byłam uczona i w ten sposób postępowałam. Mało tego, nie tylko tak byłam uczona, ale przyjęłam to za swoje.
- No i co z tego masz?
- Spokojne sumienie? To, że mogę spoglądać na siebie w lustrze?... - zamyślam się. Próbuję pójść jego ścieżką... Pytam:
- A powiedz... Pójdę za sercem.. A jeśli ono niedługo się odmieni? Będę całe życie szukać czegoś? Gonić to tu, to tam? Rezygnować przy pierwszych trudnościach? Łapać kolorowe motyle? Wiesz, jak jest z uczuciami i emocjami... To zwodnicza droga.
- To Ci nie grozi. Masz Wenus w Pannie. To ziemski znak i stabilne emocje. I na długo.
- Wiesz, że to nie jest argument, który do mnie trafia - uśmiecham się na myśl o naszej pierwszej rozmowie, kiedy zaskoczył mnie wykładem na temat swojego zainteresowania astrologią. Dodaję:
- Poza tym.. nawet jeśli to przyjąć, to do tanga trzeba dwojga.
- Nie rozumiem?
- Nawet jeśli przyjąć - tłumaczę - że jest tak, jak mówisz; że nie grozi mi spędzenie życia na ciągłych poszukiwaniach.. to i tak nie gwarantuje mi to udanego związku, bo licho wie, jak stabilne emocje będzie miało to drugie.
- No tak. Ale to nie o to chodzi. Chodzi o to, by żyć w zgodzie ze sobą. Bo inaczej człowiek robi się zgorzkniały. I zły. Bo poświęcanie się niczemu nie służy. Wiem to z własnego doświadczenia. Starałem się robić to, co dobre. Ale i tak ktoś tego nie docenił. Niejeden "ktoś". Ty się starasz, żeby sytuacja była w porządku. A ktoś ma to w nosie. I myśli o swojej wygodzie psychicznej. I nie tylko.
- Rozumiem, ale to, że ktoś czegoś nie docenia to nie jest argument, żeby zmieniać postępowanie. W końcu nie tylko ze względu na niego staram się być w porządku. Poza tym to, co mówisz wymagałoby ode mnie odwrócenia o 180 stopni tego, co uważam za słuszne...
- A to niby czemu? Nie zauważyłem, żebyś miała jakieś dzikie poglądy? Tak naprawdę nie chodzi o zmianę o 180 stopni. Jesteś dobrą, przyzwoitą kobietą, więc nic się tu nie zmienia...
Zapada cisza. Wyczuwa, że nie jestem ani trochę przekonana do tego, co mówi. Dodaje ciepło:
- Po prostu uwzględnij w uszczęśliwianiu swoje serduszko. I tyle. Skoro robisz dobre uczynki, to sobie też je funduj...
- Jak dla mnie to i to jest sporą rewolucją - uśmiecham się z nosem w jego ramieniu.
- No ale to nie zmiana totalna. To raczej rozszerzenie działalności...
- Troszkę przerysowuję.. Ale widzisz.. Coś kosztem czegoś.
- To znaczy? Szczęście kosztem nieszczęścia? - teraz on się uśmiecha, słyszę to w jego głosie.
- Zmora. Idź sobie. Albo ja idę.
- Gdzie? Zmieniać poglądy? - śmieje się, trzymając mnie za rękaw.
- Spać. Nie tak szybko z tą zmianą. Choć niezły jesteś. W mieszaniu.
- Niezły? Tylko niezły? - robi zawiedzioną minę.
- No co ja mam Ci powiedzieć? Zaraz będzie, że jakieś sygnały, albo coś... - wykręcam kota ogonem.
- No cóż.. powiedzmy sobie szczerze: masz szczęście, że mnie poznałaś - puszcza oko.
- No proszę.. I po co ja mam to mówić, skoro Ty dokładnie to wiesz?
- Widzisz.. Ty np. wiesz, że masz ładną figurę... Ale jednak jak ja o tym mówię, to troszkę co innego, nie?
- Coś Ty.. ja tylko wierzę Ci na słowo - uśmiecham się na pożegnanie, zostawiając go na ławce.

niedziela, 3 stycznia 2010

gołąb na dachu


- Hej Malutka.
- Cześć - uśmiecham się do słuchawki. Te telefony stały się już wieczornym rytuałem. Niedługo mi go zabraknie, ale teraz jeszcze cieszę się nim. Nie przepadam za tą formą rozmowy, ale te polubiłam...
- Jak dzień Ci minął? - pytanie standartowe. Doprowadzało mnie do szału dopóki nie uwierzyłam, że faktycznie go to interesuje i nie jest tylko grzecznościową formą nawiązania kontaktu.
- Nic specjalnego... pogadałam z mamą o świętach.. Ona nawet nie wie, ze mąż się wyprowadził.. Właściwie w domu nic nie wiedzą. Nawet się nie domyślają...
- No i dobrze - mówi. W sumie też tak uważam. Miałam ciągle nadzieję, ze wszystko wróci do normy, nie było więc sensu wciągać rodziny w całą tę sprawę. Tyle że tym sposobem zostałam sama na placu boju... Otrząsam się z myśli i spowrotem zaczynam słuchać:
- ... myślałem o Tobie i wydaje mi się, że biorąc pod uwagę, iż dorosłe życie jest pochodną dzieciństwa... to skoro nie zauważyłaś, ze mąż nie ma do Ciebie gorących uczuć, to jednak czegoś tam po drodze zabrakło...
- Pewnie tak - potwierdzam i myślę o latach, kiedy moje dzieciństwo skończyło się nagle i bez żadnego ostrzeżenia... I o wiele za wcześnie.
- Tak myślę. Bo inaczej byś to zauważyła. Nie da się tak długo udawać dobrze bliskości... Myślę - zmienia ton - że zdecydowanie należy Ci się dla odmiany coś innego w tym temacie.
- Wiesz.. - zaczynam przyznawać się powoli przed nim i przed sobą przede wszystkim - mogło być tak, że miałam takie obawy przed ślubem już. Ale bałam się samotności, tego że "nic lepszego" się nie trafi, itd. I chciałam wierzyć w to, co on mówił. A nie w to, co widziałam...
- No mogło. Ale teraz już nie ma powodu, by w tym tkwić. Serio. Nie ma powodu bać się samotności. Wiesz, Skowronku.. znalazłem dziś moje fotki z moją ex... I śmiesznie się czuję.
- Dlaczego śmiesznie? To znaczy jak dokładniej?
- Wiele lat wywoływała u mnie gorące emocje. Różne. A teraz jakoś mi przeszło. Patrzę na jej fotki i jedyne, co czuję to jakieś zdziwienie. Ona wydaje mi się jakaś dziwna. I zupełnie nieprawdziwa... Na tych fotkach, gdzie ma świadomość, że jest fotografowana jest uśmiechnięta i zadowolona z życia. A na jednym, gdzie chyba wydawało się jej, że jest zasłonięta ma wściekłą, totalnie odpychającą minę.
- Cóż.. maski, maski.. Sama robię często dobrą minę do złej gry..
- W sumie takiego stanu umysłu to ja jej ogólnie współczuję, bo to nic miłego. Ale to jest jakiś taki zawiązany umysłowo na sobie supełek egocentryzmu, który nie jest naturalną cechą tej osoby, tylko powstał w efekcie różnych doświadczeń. Natomiast nie ma opcji, żeby to odkręcić..
- Dlaczego?
- Bo ona nie jest zainteresowana. Takie normalne życie jest jakby poza kategoriami jej zrozumienia.
- W sumie - wtrącam - to jeśli się człowiek wychowa w niemiłym miejscu, to się może później przyzwyczaić, że gdzie indziej jest lepiej..
- Ale niektórzy w ogóle nie są zainteresowani.
- A skąd się to bierze?
- To takie szersze zjawisko. Ale ona jest dobrym przykładem. Głównie to kwestia braku chęci i barier w umyśle. Braku umiejętności abstrakcyjnego myślenia. Dla takich ludzi to, czego nie znają, nie istnieje. A nowe rzeczy przyporządkowują znanym. Chyba wynika to z dużej ilości lęku, który z kolei wynika z gniewu... Ale w sumie to przede wszystkim kwestia chęci nauczenia się.
- Tak, pewnie tak. Niestety, lęk często wszystko paraliżuje.
- Wiesz, Skowronku... jednak przede wszystkim to jest kwestia chęci. Bo można wszystko w życiu zmienić, tylko trzeba chcieć. A jak ktoś woli zamknąć się na świat, bo doświadczył nieprzyjemności i teraz się boi.. to tak to właśnie wychodzi..
- Chyba mówimy o tym samym. Tylko chęci muszą być silniejsze, niż ten lęk.
- To nawet nie chęci zmiany.. tylko zobaczenia, czy jest coś innego.
- Tak.. ale jeśli ktoś nie jest o tym przekonany... - zamyślam się. To, o czym mówimy znam dobrze z własnego doświadczenia - jeśli nie jest o tym przekonany, to może myśleć, że lepszy wróbel w garści, niż gołąb na dachu. Rozumiesz? A tu trzeba zaryzykować tym, co jest. Co się ma. Co może jest byle jakie, ale jednak jest i jest oswojone...
- Widzisz, sęk w tym, że niektórzy nie chcą nawet spojrzeć, że tam jest jakiś gołąb... Tylko uważają, że takich dużych ptaków to być nie może...
- Cóż.. na siłę nic nie zrobisz i nie pomożesz komuś, jeśli tego nie chce..
- Niestety. Mają oczy i możliwości intelektualne. Ale są tak zasupłowani na swoim sposobie postrzegania świata, że się do nich nie dotrze. Większość pań, które w życiu poznałem miało poza różnymi problemami ów ogromny potencjał, z którego nie skorzystały.
Zapada cisza. Myślę o swoim życiu. Po chwili pytam:
- Myślisz, ze szczęście postrzegam jako największe nieszczęście?
- A nie?
- A nie. Ale ... to nie jest równoznaczne z tym, że mam do niego święte prawo, wbrew wszystkiemu i wszystkim.
- A ja uważam, ze każdy człowiek ma prawo do szczęścia.
- Aha. To jeszcze kwestia, co kto nazywa szczęściem i kiedy się takim poczuje.
- O tym jutro. Muszę się od Ciebie oderwać. Spokojnej nocy.
- Spokojnej.

piątek, 1 stycznia 2010

pod taflą wody


Gdzieś między poranną toaletą a zrobieniem sobie kawy automatycznie już włączam komputer. Jest ciemno jeszcze, do świtu godzinka co najmniej. Cisza i spokój. Lubię tę poranną porę, tak jak lubię późne wieczory, kiedy dom śpi. Lubię ciszę. Nie zabijam jej zbyt chętnie paplaniną telewizora, radiem, byle czym, byle jej nie słyszeć. Dobrze się czuję w ciszy. Zamierzam dziś nadrobić zaległości mailowe - nazbierało się tego sporo. Z wczorajszego dnia migocze wiadomość na gg - kontynuacja przerwanej przeze mnie rozmowy. Czytam, zadowolona, że o tej porze rozmówcy nie zastanę :
- Zastanawiam się, o czym Ty myślisz?
O masz Ci los. Co można odpowiedzieć na tak postawione pytanie? Postanawiam zażartować:
- Zakładając, że to nie jest określenie na wyrost ;) - odpisuję i ruszam po parzącą się kawę. Do południa muszę się chyba przygotować do rozmowy... Pewnie nie odpuści. Wracam z kawą. I już wiem, że nie będę miała tyle czasu. Czy on nie sypia?
- w jakim sensie na wyrost?
- No nie wiem, czy ja w ogóle myślę. Jestem zmęczona. Najchętniej schowałabym się pod kołdrę razem z głową. I tyle.
- A ja myślę, że uciekasz od myślenia - przerywa na chwilę i dorzuca:
- Mogę Cię nieco pomęczyć? Bo mnie gniecie pewne pytanie...
- Słucham Cię, słucham - mówię i kawa przestaje już być potrzebna. Budzę się momentalnie.
- Więc z naszymi relacjami może być tak, że pogadamy sobie, po czym dasz drugą szansę temu panu. I nie będziemy już gadać - przerywa na chwilę. Akurat taką, żebym zdążyła już poczuć żal na myśl o takiej perspektywie. Kontynuuje:
- Po czym okaże się, ze ona nie działa, to znowu zaczniemy...
Zamyślam się. Wciąż mam jakieś złudzenia, że uda się to nie tylko posklejać, ale zmienić choć trochę na lepsze... na normalniejsze. Czy chcę tak dużo? Życie takie jak do tej pory teraz zdaje mi się wymagać heroizmu prawie. Czy ja dam radę? Czy chcę? Czy wytrzymam z zaciśniętymi zębami jakiś czas, a później i tak wszystko się rozsypie? I nawet tego, co jeszcze jest nie uda się ocalić? Czy można wymagać od człowieka heroizmu? Niewiele we mnie nadziei. A on nawet te resztki mi konsekwentnie odbiera:
- A co do owej drugiej szansy, to zastanawiam się, na co ona jest? Bo ja to nie jestem w stanie wymyślić... Czy on teraz ma się postarać zauważyć, ze jesteś atrakcyjna? I "wyzdrowieć" na Twoim punkcie? Czy też ma mieszkać z Tobą w charakterze kolegi? Cały czas wzdychając do owej pani?
- Nie wiem - wzdycham - nic nie wiem... Co ja Ci mam powiedzieć? Nie wiem, czy on przyjdzie, nie wiem, z czym przyjdzie, nie wiem, jak to będzie wyglądało. Nie chcę Cię traktować jako kogoś "na wszelki wypadek". Zostaw mnie. Żyj po swojemu.
- To nie o to chodzi, z czym on przyjdzie - protestuje, pomijając moją prośbę - chodzi o to, co TY chcesz, żeby się pojawiło...
- Ja powoli rezygnowałam z "chcenia" różnych rzeczy... Poza tym.. to chyba nie najważniejsze jednak?
- Co nie jest najważniejsze? I czemu rezygnowałaś? W imię czego? - zaczyna się denerwować - wybacz, ale musisz mieć chyba jakąś dziwną rodzinę...
- Rozwiń, proszę.
- No to, że tak się godzisz ze swoim losem.. i że znalazłaś sobie faceta, który ma Ciebie i Twoją urodę w nosie... nie wynika z posiadania rewelacyjnych układów rodzinnych. Ludzie z rewelacyjnych układów szukają sobie bardziej zaangażowanych partnerów.
- Cóż.. rewelacyjne zdarzają się chyba niezmiernie rzadko... No tak mam wbite do łba, że małżeństwo jest nierozerwalne. I widać za mało lania zebrałam. Daj sobie spokój ze mną - ponawiam prośbę - przepraszam Cię. Bardzo.
- Nie o to chodzi. Wiesz chyba, że jakiego się miało rodzica, takiego się odruchowo szuka partnera? Ogólnie mówiąc: jeśli ja miałem niemiłą mamę, to odruchowo szukam niemiłych kobiet. "Niemiła" to taki skrót myślowy... Niemniej większość pań, które poznałem jest podobnych do niej albo do mojej siostry. To samo dotyczy kobiet. Na ogół szukają sobie panów podobnych do tatusiów. Moja exdziewczyna, której ojcem jest wyjątkowy kombinator, zawsze jest w towarzystwie podobnych do niego panów... Moja znajoma, której ojciec jest zamkniętym w sobie kłamczuchem, usiłuje z tym walczyć.. Ale ciężko jej jest nie podejrzewać facetów o oszukiwanie jej. I tak dalej... To jest jedna strona medalu. Jest tak, że człowiek odruchowo zamiast miłych ludzi wybiera sobie niemiłych - tylko po to, zeby doświadczać porażek.
A drugą stroną Twojego medalu jest rezygnacja z tego, co Ci się uczciwie należy... Hej, jesteś tam...?
- Jestem, jestem. Ale to chyba nie ma miejsca w moim przypadku... Tata był najlepszy na świecie, relacje wzajemne jego i mamy też nie były złe, choć to ona "nosiła spodnie".. Inna sprawa, że niewiele pamiętam, bo on zmarł, kiedy ja miałam 14 lat. A mama sporo czasu była za granicą...
- Ano właśnie.. Tata był fajny, ale w pewnym momencie nieosiągalny: chorował, później zniknął. A teraz co miałaś? Widzisz podobieństwo?
- No ale to powiedzmy od 12 roku życia. Wcześniej byłam podręcznikową "tatusiową córeczką"..
- Więc w pewnym sensie było jeszcze gorzej, niż z okropnym ojcem: było miło i się skończyło.
- Jakieś to dla mnie trochę naciągane - oponuję.
- Nie. Jak jest się dzieckiem, to do człowieka dociera, że facet sobie pójdzie. To tyle, co zapada w podświadomość. Mam znajomą, której ojciec zmarł, jak była dziewczynką. Wcześniej też było jej super. Jej faceci to osoby, które w ogóle nie rozumieją jej emocji i w sumie mają ją w nosie. Tudzież mają skłonności do niezapowiedzianego niczym odejścia.
Jak się jest dzieckiem to się zupełnie inaczej odbiera. Człowiekowi się wydaje, że jak tatuś zniknął, to się na niego nie zasługiwało...
- Jak się jest dzieckiem, to może i tak. Ale 14-latka to już chyba troszkę inaczej...
- To sprawa indywidualna jest. Ja miałem 41 lat, jak zmarła moja mama. A wyjątkowo ciężko mi było się pozbierać. I miałem wrażenie, że moje życie jakieś bez sensu jest teraz. Psychika człowieka tam w środku nie reaguje logicznie.
- No tak, ale Twoja mama wmawiała Ci nieco złych i nieciekawych rzeczy... Można wtedy odbierać, że się nie zasługuje. Mnie tata nosił na rękach...
- Powiem Ci, jak podświadomość może rozumować.. Nie było Ci dobrze, jak tata umarł, co?
- No oczywiście, że nie.
- No właśnie. Więc podświadomość może rozumować tak: z tatą czułam się bardzo blisko, rozstanie z nim było bardzo nieprzyjemne, więc poszukam sobie kogoś, z kim nie będę musiała poczuć się za blisko... i w ten sposób zabezpieczę się przed kolejną nieprzyjemną stratą. Zdziwiłabyś się, jakie w psychice są sprytne pomysły...
- Nie, nie sądzę... Nie szukałam w ten sposób.. Nie mogłam mieć pojęcia, że to się tak potoczy..
- A skąd. Nie doceniasz mocy stwórczej podświadomości. To jest niesamowite, jak bardzo potrafimy wpływać na nasz los, dokonując nieświadomych wyborów. A później człowiek myśli, że to się tak samo ułożyło... Jeśli ma się coś tam w podświadomości, to człowiek postępuje
według tego programu, w ogóle nie zdając sobie z tego sprawy. I wszystko tak układa, by program mógł zadziałać... Przykładowo ludzie z rodzin alkoholowych znajdują sobie osoby niepijące. Za to ze skłonnością do picia. Ukrytą. I po paru latach osoby te stają się alkoholikami. To jest niesamowite zupełnie, jak podświadomość potrafi nas wpakować w kłopoty.. i to z wyprzedzeniem.
A druga strona Twojego medalu to rezygnowanie z oczekiwań. Jak człowiek nie chce tego, co mu się uczciwie należy; rezygnuje ze swoich pragnień, to niestety, ale nie odbywa się to bez strat. W psychice nic nie ginie... Takie rezygnowanie generuje gniew. A on może działać po cichutku i niezauważalnie. Ale działa. Czyli albo problemy ze zdrowiem.. albo przyciąga trudności z zewnątrz. Albo jedno i drugie... Tu mam spore doświadczenie z autopsji .. - przerywa na chwilę, po czym stwierdza:
- dobra już nie będę Cię męczył........ póki co ;) Mozesz sobie teraz poprzemyśliwać, a ja Cię później odpytam z wniosków...
- Szkoda że Cię tu nie ma... - wtrącam myśl oderwaną zupełnie. Od dłuższego już czasu myślę bowiem, że dobrze byłoby pogrzebać w sobie porządnie, mieć go pod ręką, zrobić porządek z niektórymi złogami różnych paskudztw w psychice...
- Czemu szkoda...? No...? Odpowiadaj? - dopytuje się natychmiast.
- Wiesz, jak mówią dzieci w przedszkolu? "No bo tak" - jak zwykle robię unik.
- A czemu po prostu nie możesz odpowiedzieć?
- Tak po prostu poczułam. Grzebiesz we mnie. Zostaję z tym sama. Wiem coraz mniej. I czuję się jak w ślepej uliczce. Ani do przodu, ani do tyłu...
- Wręcz przeciwnie, Skowronku.. wiesz coraz więcej. Tylko musisz sobie tę wiedzę przyswoić...