środa, 3 lutego 2010

stan na styczeń 2010


Szlag by... Urywam, dusząc resztę w zarodku. Wydłubuję z wnętrza dłoni okruch szkła, barykaduję sobą dostęp do rozlanego mleka i sprawdzam kątem oka, czy Pisklę zdążyło wdepnąć. Tym razem nie. Reszta szkła ląduje z brzękiem w koszu, dołączając do rozsypanej soli, stłuczonego kieliszka do czerwonego wina i salaterki z najlepszej zastawy.
Spoglądam smętnie na te owoce mojego roztargnienia. Mam nadzieję, że wyczerpałam już limit zniszczeń. Nigdy nie miałam tendencji do tłuczenia i upuszczania, teraz jednak nadrabiam za wszystkie czasy.
Na fajerce bulgocze zupa. Zestawiam. Zaczepiam. Zawartość ląduje na kuchni. W tym momencie schodzi ze mnie powietrze, jak z przekłutego balonika. Siadam na podłodze i pozwalam płynąć łzom. Płyną i płyną, zupełnie nieproporcjonalnie do rangi szkód.
Oczywiście to najlepszy moment na niespodziewanego gościa. Alarm dzwonka podrywa mnie na równe nogi. Ocieram łzy pospiesznie; jeszcze ktoś gotów pomyśleć, że płaczę nad rozlaną zupą.
Sąsiadka przysiada na brzegu krzesełka, jednym rzutem oka ogarniając sytuację.
- Kawki się napijesz? Mam cieplutką szarlotkę? - proponuję
- Nie, wiesz, mam pod opieką siostrzenicę, bo ferie i do mojej Oli przyjechała... Wpadnij Ty do nas z Pisklęciem, to się pobawią - nawet się nie rozbiera, kręcąc się jak na szpilkach w obawie, że dzieciaki rozniosą dom podczas jej nieobecności.
- Wiesz co.. to zróbmy inaczej: weź moje Pisklę na chwilę, ja coś załatwię i przyjdę do Ciebie - proszę i widząc aprobatę opatulam pospiesznie synka. Wypycham ich delikatnie za drzwi, nakładając pospiesznie płaszcz i buty.
Wychodzę. Muszę się przejść, przewietrzyć. Mam wrażenie, że ściany kuchni zbliżają się ku sobie i za chwilę zakleszczą mnie w środku. Zostawiam drzwi nie zamknięte, byle szybciej. Idę energicznie, coraz szybciej. Zaczynam biec.
Nie mam kondycji. Szybko łapię zadyszkę. Trzeba koniecznie coś z tym zrobić, inaczej moje ukochane góry będę podziwiać z Krupówek albo spacerniaka na Gubałówce. Przechodzę do marszu. Przypominam sobie o ławeczce.
Mój jesienny znajomy już tam nie bywa. Pojawił się nagle, niczym duch i tak samo niespodziewanie znikł. Może był potrzebny w tamtym czasie. Może był posłańcem. Nie rozważam teraz czy dobrym, czy złym. Czas pokaże. Tęsknię za rozmową z nim, ale wiem, że jego czas już się skończył. Wykonał swoje zadanie. Może wróci w innej postaci; w innej roli. Nie wiem. Nie przywołuję go, nie niepokoję. Tę wąziutką ścieżynkę, która rysuje się przede mną i tak muszę przejść samotnie.
Ławeczka jednak nie jest pusta. Na brzegu przysiadła skulona, kobieca postać. Waham się przez chwilkę lecz przysiadam, doświadczając czegoś na kształt deja vu - tyle że z zamianą ról.
Nie przerywam milczenia, nie zagaduję. Uśmiecham się jedynie przyjaźnie. Oczekiwanie nie trwa długo.
- Mogę o coś zapytać? Osobiste pytanie to będzie... - słyszę jej cichy, zmęczony, wyprany z emocji głos.
- Słucham - odpowiadam najcieplej, jak umiem. Zapada jednak znów cisza... Dodaję:
- Niech pani zacznie od początku, mam czas.
- Od jakiego początku? Mam opowiedzieć całą historię?
- Jeśli ma pani taką potrzebę, to dlaczego nie?
- Chodzi o mojego męża, o małżeństwo - zaczyna, próbując uporządkować kłębiące się myśli - pobraliśmy się ... nie wiem... wtedy myślałam, że z miłości. A teraz myślę, że ze strachu.
- Ze strachu? Przed czym?
- Przed samotnością, przed tym, że już nikt inny się nie trafi... Niech mnie pani nie ocenia źle od razu... Mieliśmy swoje lata, bardzo podobną przeszłość, wiele wspólnych płaszczyzn porozumienia.. Takie same wartości, gust, lubiliśmy się... Zresztą, wtedy wydawało mi się, że go kocham. A i on mnie wiele razy o tym zapewniał...
- Nie oceniam, proszę się nie obawiać. Po prostu chcę być pewna, że dobrze rozumiem.. Niech pani mówi dalej...
- Na początku wszystko układało się idealnie. Ślub wzięliśmy skromniutki i cichy, w sumie ze 12 osób było. Wynajmowaliśmy kawalerkę, ale udało nam się kupić maleńki, stary domek do remontu, właściwie pokój z kuchnią, bez łazienki, bez ogrzewania, bez ciepłej wody... Przeprowadziliśmy się tam zaraz po ślubie, śpiąc na materacu na kawałku wyszorowanej podłogi... To był dobry czas...
- A przed ślubem? Mieszkaliście razem? W tej kawalerce?
- Tak, ale tylko pół roku. Również ze względów finansowych, straszną biedę klepałam wtedy. Ale nie spaliśmy ze sobą.. Wie pani, ja tak byłam wychowana i on też. Gentelman taki mi się wydawał. Ja spałam na narożniku, a on na materacu. Później kupiliśmy polówkę...
Zamyśla się. Nie ponaglam. Zresztą sama wkróce podejmuje:
- Wie pani... Już wtedy zdarzały się takie sytuacje, które mnie niepokoiły. Ale brałam wszystko za dobrą monetę. Na przykład długi czas na półce stało zdjęcie jakiejś kobiety. Trochę się bałam o nią pytać, ale w końcu doszłam do wniosku, że skoro jesteśmy razem, to czemu nie? I kiedyś, wycierając kurze, zapytałam. Powiedział, że ją kochał, ale ona się nim zabawiła. I zostawiła. Zabrał mi wtedy to zdjęcie i położył płasko, wysoko na szafie. Gdybym wiedziała wtedy, że ona nam będzie towarzyszyć przez cały czas...
Kiwam głową, potwierdzając, ze słucham uważnie. Ona kontynuuje:
- Dziwiło mnie wtedy, że nie ma w nim nic z romantyzmu.. z takiego pożądania kobiety.. Był ciepły, czuły, ale tak bardziej jak dobry znajomy, przyjaciel może... Pytałam go dziesiątki razy, czy on mnie kocha, oczywiście zawsze twierdził, że tak... Tylko że nie umie okazywać emocji, bo tak był wychowany, bo taki już jest... A ja tak chciałam w to wierzyć...
Przerywa. Po jej policzkach spływa kilka cichych łez. Ociera je wierzchem rękawiczki, zbiera się w sobie. Szukam po kieszeniach chusteczek, podaję.
- Myślałam, że potrafię to zmienić.. wie pani, że wszystko się ułoży.. że się kochamy przecież... że on taki dobry, porządny.. posprząta, upierze, ugotuje.. po pracy prosto do domu, żadnych piwek z koleżkami... Później, jak się przeprowadziliśmy do własnego domu też było nieźle. Mieliśmy tyle energii i zapału.. Wie pani, jak to na swoim. Nie przeszkadzało, że trzeba myć najpierw jedną nogę, a później dopiero drugą w małej misce na taborecie, stawianej na środku kuchni. Powolutku się urządzaliśmy, żadnych tarć, żadnych rozbieżności.. podobały nam się te same tapety, ten sam obrus, takie same filiżanki... Ja tylko byłam trochę zdziwiona, że w noc poślubną wyciągnął mnie na długi spacer po górach, a później był już tak zmęczony, że zasnął, nim się wykąpałam... No i później, kolejne noce też nie były takie, jak to między młodymi... On podejmował jakieś próby, ja pomagałam jak umiałam, starałam się, wie pani... Ale tak się czułam nie bardzo. Zaczęłam myśleć, że to pewnie moja wina. Że nie działam na niego tak, jak trzeba. Oglądałam się w lustrze, kupowałam fajną bieliznę, perfumy.. I nic. I nic... Starałam się nie zniechęcać, ale trochę mnie kompleksy zżerały już. A później na domiar złego przyplątało mu się jakieś zapalenie, niby się leczył, ale mijały tygodnie, miesiące... Lata w końcu. A ja odpuściłam. Pomyślałam, że skoro mu ślubowałam "na dobre i złe", to widać jego impotencja jest tym złym... Lekarze dawali spore szanse na wyleczenie, ale on jakoś się do leczenia nie rwał. Ja nie chciałam zbyt mocno naciskać, to w końcu drażliwy temat dla mężczyzny...
Minęło kilka lat i pomyśleliśmy, że czas postarać się o adopcję. In vitro było dla nas nie do przyjęcia. No i tak zrobiliśmy. Cała procedura trwała prawie dwa lata. Poszło by szybciej, ale trzeba było rozbudować dom, bo ośrodek wymagał, by dziecko miało swój pokój. A i sami chcieliśmy pokończyć wszystko, zanim Brzdąc się pojawi, żeby móc się nim w pełni zająć, a nie koczować na budowie.
No i trzy lata temu się doczekaliśmy. Chłopczyk miał dość obciążony wywiad okołoporodowy i nie było do końca wiadomo, jak się dalej będzie rozwijał, ale od pierwszego spojrzenia wiedzieliśmy, że czekaliśmy na niego. Złapał męża za palec i uśmiechnął się bezzębnymi dziąsłami. No i był nasz.
- Ale pomijając fakt impotencji męża okazywaliście sobie chyba czułość? Jest tyle sposobów, by wyrazić miłość? Rozumie pani, o co mi chodzi? Gesty, pocałunki, przelotne muśnięcie, uśmiech, przytulenie, pieszczoty...
- Właśnie w tym sęk, że nie...
- Jak to? - pytam - w ogóle? Nic, nic?
- Jeden buziak w policzek rano, jeden przy powrocie z pracy i jeden na dobranoc...
Milkniemy obie. Próbuję sobie wyobrazić dziesięć lat takiego życia. Patrzę na nią dyskretnie. Siedzi ze spuszczoną głową, zgaszona, bez chęci do życia. Przerywam ciszę:
- Nie próbowała pani z nim o tym rozmawiać? Przecież to dziwne...
- Na początku próbowałam. Później przestałam, bo się denerwował. Zresztą ja też odpuściłam. Ile razy można wychodzić z inicjatywą i dostawać "kosza"? To takie upokarzające...
- Rozumiem...
- Wie pani... miałam kosmiczne kompleksy. Czułam się odrzucona, nic nie warta, jako kobieta. Było mi trudno zrezygnować z biologicznego macierzyństwa. Wśród sąsiadów i najbliższej nawet rodziny uważano, ze problem z płodnością leży po mojej stronie. Jakoś pierwsze skojarzenie wszystkich poszło w tę stronę, że "wina" leży po stronie kobiety. Niby nikt nie mówił tego głośno, ale dochodziły mnie na ten temat słuchy. Jaki to mąż jest dobry, że ze mną jest... Bo przecież mógłby sobie znaleźć jakąś inną. Czy to takie rzadkie?
- Nie prostowała pani tego? Nie próbowała tłumaczyć? Nawet rodzinie?
- Nie. Nie chciałam, żeby to jakoś wpłynęło na relacje między moją rodziną a mężem. Wśród znajomych też nic nie mówiłam. Wydawało mi się, że to nie byłoby lojalne. Mam kilkoro przyjaciół, którzy wiedzą, jak jest naprawdę. Kiedy było mi naprawdę ciężko, miałam się komu "wygadać"...
- Ciężkie takie życie... - zamyślam się.
- A wie pani, jak się pojawiło dziecko, to na nim się skoncentrowałam i jakoś leciało...
- No tak.. A co się stało teraz? Bo chyba coś musiało się stać?
- Widzi pani... w lipcu okazało się, że mąż ma romans. Internetowy co prawda. Ale czy to mniej boli? Znalazł jakąś miłość z podstawówki na Naszej-Klasie i klikali sobie coraz namiętniej.. Banał, nie?
- Próbowała pani rozmawiać? Stawiać jakieś warunki? Co on na to?
- A szkoda słów.. Odchodził, wracał, zmieniał decyzję dziesięć razy. Przespał się z nią i myślałam, że wróci, że ona go nie zechce.. bo ta impotencja..
- No i ?
- No i okazało się, że impotencja to i owszem. Jest. Ale tylko wobec mnie.
- To znaczy, że jak był z nią, to wszystko "zadziałało"?
- Owszem. Przynajmiej tak mi oznajmił.
- I tyle lat tego nie wiedział? Był pani wierny?
- Nie wiem... tak mówi. Ale przez ten czas tyle razy skłamał, że już nic nie wiem...
- Nie bardzo rozumiem... Skąd takie zahamowanie wobec pani?
- Powiedział, że ożenił się ze mną "w zastępstwie" - tamta dała mu kosza, a ja byłam "namiastką". Podobno nie uświadamiał sobie tego wtedy, dopiero jak zaczął chodzić do psychologa, to ten mu to uświadomił. Ale bał się mi to powiedzieć. A im więcej mijało czasu, tym było trudniej. A jak adoptowaliśmy synka, to już w ogóle..
- No tak. I co? Zerwał z nią? Określił się jakoś?
- Widzi pani, on często zmieniał decyzję i dla mnie ta huśtawka była straszna. W końcu powiedzial, że chce być sam. W październiku wynajął mieszkanie i się wyprowadził. Ona w międzyczasie zaczęła się zachowywać dziwnie. Jak ktoś, kto ma poważne problemy z psychiką.. Nie mówię tego, jako zazdrosna żona. Naprawdę dziwnie. Więc on siedział tam, w tym mieszkaniu, a do nas przyjeżdżał w weekendy. Do końca grudnia miał się określić, czy wraca, czy nie. Przeciągnął ten termin, ale w końcu wrócił.
- A pani cierpliwie czekała cały ten czas?
- Nie chciałam robić niczego pospiesznie. W nerwach. Ale to bardzo ciężki czas był...
- Domyślam się... I jak się wam układa po jego powrocie?
- Wie pani.. wrócił jakby nigdy nic. Ale powiedziałam, że ja już nie chcę tak żyć. I albo coś się zmieni w naszych relacjach, albo trzeba to skończyć..
- Ale przecież on nagle nie zacznie w pani widzieć atrakcyjnej dla niego kobiety.. skoro przez tyle lat się to nie udawało...
- Wiem, teraz już wiem. Sęk w tym, że mogłam z nim być i trwać, kiedy miałam świadomość, że jest chory, że ta impotencja... Ale teraz, kiedy okazało się, że to bzdura... Wszystko wygląda inaczej. A on dalej nie potrafi mnie nawet przytulić, kiedy płaczę.
- Zdecydowaliście coś? Czy próbujecie to zamieść pod dywan i udawać, że wszystko jest ok?
- Najpierw chciałam spróbować.. Wydawało mi się, że może są jakieś szanse.. Ale on nie robił nic. Tak, jakby jego powrót do domu wyczerpał wszystkie jego siły i załatwiał wszystko... Niedawno powiedziałam, że w takim razie uważam, że lepiej będzie się rozstać...
- I co on na to?
- Powiedział... - milknie.
- Co powiedział? - dopytuję
- Powiedział, że się ... dostosuje.
- A o co chciała mnie pani zapytać na początku? - pytam. Wyciąga pomiętą kartkę papieru.
- Zerknie pani na to? Czy to się trzyma kupy?
- Co to?
- Pozew rozwodowy.