sobota, 18 września 2010

przyspieszając "nieuniknione"...


- Zostałem postawiony w trudnej sytuacji... i staram się nie dać zrobić na szaro. Słonko... powiedz no mi czemu... Nie... Nie, nie, nie.
Zapada cisza. Czekam niecierpliwie i z niepokojem na ciąg dalszy. Ze wstępu przeczuwam, że o pogodzie dziś nie porozmawiamy. Po dłuższej chwili podejmuje:
- Moim zdaniem jestem idealnym typem do unieszczęśliwienia Ciebie. Czemu zresztą usiłuję przeciwdziałać i nie dać się wkręcić.. - znów przerywa, ale tym razem na krótko - Widzisz ... uważam że mnie sobie znalazłaś podświadomie z założeniem, że dostaniesz ode mnie kopa i w sumie cały czas podświadomie na to czekasz.
- No i? Bo jeśli nawet, to co? Na czym miałoby polegać to "wkręcenie"? - pytam, ale chyba już wiem, do czego zmierza. Nie wiem jednak, co zrobić z tym wszystkim, co w podświadomości nie tylko "siedzi", ale ma potężny wpływ na życie i postępowanie.
- Wkręcenie polega na Twoim podświadomym działaniu, mającym na celu zachęcenie mnie do przykopania Ci.
- Wybacz, ale ni w ząb nie wiem, czym znów Cię zachęcam... Podświadomie, bądź nie. Czemu teraz właśnie nawrót do tego tematu?
- A tak spontanicznie dzielę się tym... Nic szczególnego się ostatnio nie wydarzyło. A czym zachęcasz? Całą sobą moja Miła, całą sobą...
Gdyby nie ton jego głosu i uśmiech, pewnie znów zjeżyłabym się jak dzikie stworzenie. Robię głęboki oddech, przypominam sobie, że nie muszę się bronić przed całym światem, mężczyznami, przed nim w końcu ...
- No OK, ale mówiłeś mi już o tym kiedyś, stąd pytanie, czemu dziś akurat nawrót..
- A to dlatego że wreszcie wiem, co ja czuję. Nie podoba mi się że jestem w takiej roli. Bo Cię lubię. Jeśli zerwałbym np. (teoretyzując) z Tobą znajomość, to idealnie zrobiłbym to, co masz w podświadomości. Wzmacniając Ci różne przekonania na swój temat. Podświadome oczywiście.
- Wiesz co, przepraszam Cię, ale Ty się zastanów na co masz ochotę. I to zrób - tym razem komunikat o "lubieniu" nie wystarcza, żeby mnie przystopować. Jedyne, co do mnie dociera to to, że patrzy na mnie z pozycji starszego brata i będzie się poświęcał. Skoro go zachęcam do pójścia sobie niech idzie. Zdecydowanie mam dość. Jestem wściekła.
- Nie złość się na mnie - prosi i widzę jak zapada się w sobie pod atakiem moich emocji. Zawsze tak bardzo odczuwa moją złość. Zresztą nie tylko złość. Trudno mi się do tego przyzwyczaić, bo przez lata całe nikogo nie obchodziło, co czuję i myślę. Swoje emocje musiałabym chyba wbijać młotkiem do głowy swoim bliskim. Większość moich smutków, złości i rozczarowań w ogóle nie była dostrzeżona. Nawet gdy o nich komunikowałam, oczekując wsparcia, przeważnie wszystko trafiało w próżnię. Spokojniej już mówię:
- Bo ja nie zauważam, żebym Cię zachęcała do przykopania mi, czy do zerwania znajomości... Czasami mam natomiast wrażenie, że odwrotnie owszem.
- Właśnie...
- Nawet nie wiem, czy się złoszczę... męczy mnie to i czuję się bezradnie trochę.
- Ja też się czuję bezradnie bo w sumie w moją stronę też to tak działa...
Wzruszenie ściska mnie w gardle. Więc to stąd biorą się te złe dni i złe rozmowy, kiedy mam wrażenie, że ma mnie dość i prowokuje do tego, żebym podjęła decyzję o zerwaniu znajomości. Wiem, że nie powinnam sobie wyobrażać za dużo, ale to wiele wyjaśnia. Uściślam:
- Poczekaj.. tzn. mówisz, że robisz to samo co ja? Podświadomie mnie zniechęcasz?
- Owszem - przyznaje cicho - i podświadomie czekam, kiedy dasz mi po nosie. Ty, moja Miła, masz wrażenia po tacie, a ja po mamie i siostrze...
- No tak.. dlatego czasami tak trudno... .. żebym ja chociaż wiedziała albo umiała to zmienić..
- Cały czas usiłuję wykombinować, jak wybrnąć z tej sytuacji, nie dokopując sobie nawzajem. Bo jesteśmy do tego idealną parą. Moja siostra i mama były z zupełnie innej bajki. Wszystkie moje zajęcia traktowały jako niepoważne zabawy, mnie jako osobę totalnie nieżyciową, nie potrafiącą sobie dać rady w zwyczajnym życiu i z załatwianiem normalnych spraw oraz uważały, że jestem przesadnie wrażliwy. A z drugiej strony zawsze miałem dawać oparcie i wspierać. Osoba, z którą żyłem, była zaradna, energiczna, nie mówiła sama z siebie co myśli i ogólnie potrafiła doprowadzić ludzi do sytuacji żeby robili to, co chciała. Widzisz jakieś podobieństwo?
- Rozumiem. Kiedy pisałam, co sądzę na Twój temat nie uważałam, że nie potrafisz sobie dać rady, tylko że masz inne priorytety i sprawy zwyczajnego życia nie są dla Ciebie tak ważne, jak dla przeciętnych zjadaczy chleba. To tak na marginesie.. Owszem, widzę podobieństwo, ale tylko pozorne. Nie traktuję Cię w ten sposób.
- A w drugą stronę to działa tak: nie wiem jaki był Twój tata - kontynuuje swoją myśl - że się totalnie boisz mnie utracić, a podświadomie gdzieś na dnie serca masz przekonanie, że to nieuchronne. Więc bacznie mnie obserwujesz, żeby nie przegapić sygnałów i nie być zaskoczoną. Każdy sygnał, każde moje niejednoznaczne zachowanie wywołuje u Ciebie odruchową myśl, że lepiej to od razu przerwać.
- Cóż.. nikt nigdy nie wysyłał do mnie tylu oświadczeń o byciu zmęczonym, zestresowanym, itd.. przeze mnie. Dzieje się tak odkąd się znamy. Nawet gdybym nie miała tych naleciałości w psychice zapewne brałabym taką możliwość pod uwagę.
- Zmęczony jestem, bo mnie niechcący stresujesz. Obawiasz się końca nie tylko dlatego, ale głównie z powodu straty osoby bliskiej - niespodziewanej i nieoczekiwanej. Jak się jest dzieckiem, to człowiek odpowiedzialność za takie historie bierze na siebie i potem jak znajduje kogoś to staje na głowie, żeby się przypodobać i żeby, broń Boże, ktoś nie odkrył jaki jest naprawdę... bo wtedy jak nic sobie pójdzie.
- Faktycznie jak tak piszesz, to mam ochotę przyspieszyć ten koniec. I rzeczywiście myślę, że to się tak skończy. I owszem - pokusa skończenia i w ten sposób zrobienia "porządku" z baniem się jest całkiem porządna.
- No widzisz..
- No widzę.. I co?
- Nic. Nie chcę Cię wykopywać bo Cię lubię. A poza tym nie mam ochoty być postacią przewidzianą w czarnym scenariuszu. Mąż "załatwił Cię" skutecznie...
- No to akurat nie jest specjalnie dobra motywacja [to drugie] - uśmiecham się.
- To jest bardzo dobra motywacja.. nie znoszę być wrabiany. Poza tym nie chcę żeby Ci się pojawił kolejny powód do myślenia: "taka jestem beznadziejna że każdy mnie zostawi". Dla mnie to jest dobry powód, bo wynika z dobrego serca i chęci zrobienia czegoś dobrego dla kogoś, kogo się lubi ...
Milknie na chwilkę.
- Powiem Ci jeszcze, że poza tym wszystkim mam też głeboką podświadomą nadzieję, że może cokolwiek z moich ulubionych zajęć przypadnie Ci do gustu i skłonnośc do zabawiania Cię tak, byś się ani przez moment nie nudziła i sobie nie poszła...
- Wiesz, jak tak piszesz, to mnie po prostu ściska w gardle i nie wiem, co powiedzieć... głównie od wzruszenia. Ale to musi być strasznie męczące dla Ciebie - taka chęć organizowania mi czasu co do minuty... ja pewnie zrobiłabym wiele, żebyś mnie nie pognał, nawet jeśli na początku się buntuję wobec tego, co mówisz, czy wobec tego, co chcesz we mnie zmienić..
- No jest męczące. Zwłaszcza do spółki z przekonaniem, że i tak będziesz na nie, nie będzie Ci się podobało i na pewno wolisz robić coś innego, więc zaraz mi powiesz że to nudne, głupie i w ogóle beznadziejne, że zachowuję się jak dziecko i powinienem zająć się tym co robi dorosły człowiek...
- Nigdy tak nie myślałam. Jeśli coś mnie nie wciąga to nie znaczy, że oceniam to w ten sposób...
- Mówię przecież, że to podświadomość... No a skoro Ty nie wyrażasz swojego zdania, nie pytana, to ma wielkie pole do popisu w domniemywaniu... prawda?
- Prawda... ale nie wyrażam zdania, bo skąd mam wiedzieć, że masz takie cuda w podświadomości? Znam sporo osób, których zainteresowań nie podzielam w najmniejszym stopniu [np na boks nawet się nie wybiorę;)], ale nie mają problemu z myśleniem, że traktuję ich jak małych chłopców i że to, co robią, uważam za głupie.
- No cóż... jak ja czegoś nie mówię to Ty też od razu sobie tworzysz "teorie spiskowe"..
- No właśnie.. mamy kolejne podobieństwo. Szkoda, że u nas podobieństwa są głównie w tym, co trudne.
- Powiem Ci jeszcze, że jak się usiłuję od Ciebie odzwyczaić, to mi się robi okropnie...
- Tak źle i tak niedobrze, tak?
- Owszem
- To akurat rozumiem
- Mam też to samo, co Ty, przekonanie że prędzej czy później sobie pójdziesz... więc może już się sam odzwyczaję lepiej...
- A tak gorliwie mi wybijasz takie myślenie z główki..
- Bo to głupota. Podświadomość ma za dużo do powiedzenia. A do kompletu pochodzisz z takiego domu, jak moja mama i siostra. Nikt nie nauczył Cię okazywania serdeczności, wrażliwości, reagowania na wyczuwalne emocje, łapania co ktoś czuje, itd... W związku z czym pomiędzy nami robi się wykop...
- Ja wiem... na ten wykop składa się to wszystko, co powyżej. Z obu stron - Twojej i mojej. Ale tak naprawdę mam jednak nadzieję, że to nie ten wykop będzie górą.
- Ja też. Ale nie mam pojęcia, jak go zasypać... Jak Ci powiem coś, co Ci nie pasuje do tego co byś chciała usłyszeć, to się zaraz po cichu złościsz.... To niestety nie jest takie wszystko proste... Dlatego wpadłem jakiś czas temu na pomysł psychoterapii. Ty masz - z powodu życia ze sporą ilością przykrości - dużo gniewu. Jak każdy. No i efekt jest taki, że jak podświadomie się człowiek obawia wykopania - to się złości, jak się czuje nieatrakcyjny - to się złości, jak stara się przypodobać - to się złości, jak się boi opuszczenia - to się złości itd... Mam dokładnie to samo. Irytuje mnie tabun różnych wspólnych "różności"...
- Myślę, że Ty masz nawet bardziej "to samo", niż ja... tzn może z powodu tego marnego kontaktu z emocjami tak bardzo tego nie odczuwam... Dla Ciebie na pewno jest to trudne. Obiecałam sobie, że jak skończę całą tę przeprawę z mężem, to pójdę na tę psychoterapię. Troszkę do głowy mi nawkładałeś, więc przynajmniej czasami umiem się złapać na czymś, co ze mnie wyłazi, a niekoniecznie jest ładne i sensowne. Ale wiem, że to wciąż niewiele. Ale jednocześnie nie bardzo mogę, czy umiem więcej...
- No i nie mam do Ciebie pretensji. A ja to jestem po prostu już po terapii. Jak bylem młodszy to ja w ogóle nie miałem kontaktu z emocjami. Do takiego stopnia, że nie wiedziałem czy coś lubię czy nie.
- No i zobacz... wciąż to, co w podświadomości tak bardzo daje się we znaki...
- No bo to tak jest. To, co dostaniesz w dzieciństwie, to potem masz resztę życia. Jeśli z tym nie zrobisz porządku. A ja miałem rodzinę trudną pod wieloma względami. W rezultacie mam do Ciebie dwie skłonności: jedna to przepracować problemy i zobaczyć, co z tego będzie... a druga to uciec. Aczkolwiek od tej drugiej nie robi mi się łatwiej. Nie chcę wcale Cię tracić. Podświadomość ma nadzieję, że się zmienisz i nie będziesz taka, jak jesteś. Najciekawsze w naszej relacji jest to, że gdyby nie problemy to byśmy się tak na siebie nie rzucali...
- A to podświadomość ma rozdwojenie;) Bo i czeka aż sobie pójdę, i liczy, że się zmienię .. A co do rzucania się - pewnie masz rację.
- Owszem mam. Jakbyśmy się oboje przeterapeutyzowali, to by się okazało, że z powodu zupełnie odmiennych cech charakteru i tego co cenimy w życiu, wcale nas do siebie nie ciągnie i się nadajemy na przyjaciół...
- Czyli jeśli "wygra" opcja przepracowania problemów [zamiast ucieczki] to najprędzej na tym się skończy?
- No pewnie tak. I tak będziesz do przodu ;)
- Nie musisz mnie "zachęcać".. W sumie chęć ucieczki mam tylko wtedy, kiedy znajomość z Tobą bardzo mi dopiecze.Wtedy chciałabym zwiać i jednocześnie zwolnić się od zmian i robienia czegokolwiek, "bo przecież nie było mi źle". Zasadniczo nie lubię chyba uciekać. A przyjaźń też sobie cenię..


środa, 8 września 2010

ogród zoologiczny

Czasami przychodzi taki dzień, że mam dokładnie wszystkiego dość. Siadam i patrzę na siebie z boku. Na swoje uczucia, emocje, pragnienia. Przywiązania i wyłaniającą się z nich chciwość, będącą chęcią zatrzymania tego, co lubię, na przyszłość. Na swoją niechęć i wyłaniającą się z niej zazdrość. Na swoją głupotę, z której pochodzi zła i fałszywa duma, podszeptująca: "jesteś lepsza, niż oni".
Kiedy wszystkie te uczucia już się pojawią, łączą się we wszelkie możliwe kombinacje, w najróżniejszych proporcjach. I mam swoje wzloty i upadki, depresje, dziwne zachowania i przywiązania - jakie tylko jestem w stanie wyprodukować... Z dołu do góry i z góry na dół.. z ciemności w słońce i z ciszy w krzyk... falowanie i spadanie... dokładnie tak.
Gdybyśmy mogli zobaczyć te wszystkie wrażenia jako ogród zoologiczny, przechodzący obok, moglibyśmy się zaśmiewać do łez, patrząc na owe śmieszne i pokraczne stworzenia, paradujące dostojnie przed naszymi oczyma. Nie powstałby żaden problem, gdybyśmy potrafili zrozumieć, że w rzeczywistości patrzymy nie na pyski owych stworzeń, lecz na ich zady; że odchodzą one, a nie przychodzą, odczulibyśmy sporą ulgę. Zobaczylibyśmy, że w gruncie rzeczy pozbywamy się owych problemów. Ale ponieważ nie mamy żadnego dystansu do owych wydarzeń, błąd polega na tym, że choć pięć minut temu nie byliśmy wściekli i za kolejne pięć minut znowu nie będziemy, to przez owe dziesięć minut, w czasie których doświadczamy gniewu, jesteśmy przekonani, że jest on ważny i rzeczywisty. Mówimy coś albo robimy i nagle okazuje się, że straciliśmy twarz, byliśmy głupi, dramatyczni, infantylni, żebraliśmy o coś, o co w żadnym razie żebrać się nie powinno, oceniliśmy przez pryzmat... itd, itd. Siedzimy więc z miną niewyraźną i rozważamy wybór między wyprowadzką do innego miasta a powiedzeniem "przepraszam". A wszystkiemu winna głupota, że owo przemijające poczucie potraktowaliśmy tak poważnie, że sprowadziło to na nas całkiem realne już kłopoty.
Uczymy się na błędach? A skądże. W buddyzmie jest sanskryckie słowo "samsara", które świetnie oddaje zaklęty krąg, owo nieprzerwane koło, w którym coś, co teraz przeżywamy, prowadzi do następnego doświadczenia, którego nie jesteśmy w stanie kontrolować. Potem znów znajdujemy się w kolejnym położeniu, spotykamy nowe sytuacje i tak toczy się to bez końca. Kiedy trudności się już pojawią, zapominamy o tym, że ten kaktus, który kłuje nas w siedzenie, sami posadziliśmy i sądzimy, że winni są inni. Więc znów mówimy / myślimy / czynimy coś niewłaściwego... i znów wpadamy w kłopoty na skutek swoich przyciężkich słów i działań.
Kiedy więc siadam spokojnie i patrzę na to całe miotanie się zaczynam dochodzić do przeświadczenia, że należy zerwać hamulec bezpieczeństwa i powiedzieć: "stop. Teraz wysiadam".

niedziela, 5 września 2010

pozory cz. III


- Pamiętasz naszą wczorajszą rozmowę? - słyszę ciche pytanie.
- Pamiętam.
- No i tak mamy. Na codzień jesteś szorstki Mamutek, a dla mnie słodki, mały Słonik... Na mnie niestety, taki styl nie działa. Pamiętaj, że Mamutek byłby równie akceptowalny.
- Wiesz, czego nie mogę zrozumieć? Dlaczego nazywasz to udawaniem. Wydaje mi się to zupełnie niesprawiedliwe. Zachowuję się tak, jak czuję w danej chwili...
- Bo to jest udawanie. Całkiem naturalne i umiejscowione głęboko w psychice udawanie. Naturalny sposób funkcjonowania wielu znanych mi osób. Zachowywanie się wbrew temu, co się ma w psychice. Wtedy jest się na zewnątrz słodkim i miłym, a wewnątrz wciąż pozostaje się szorstkim drapichrustem.
- Wiesz co... zostaw Ty mnie już - czuję się dokładnie wdeptana w ziemię - dla mnie to albo za mądre, albo zbyt wydumane. Jeśli mam ochotę być miła i szorstkość w ogóle mi się nie pojawia... i tak się zachowuję.. to to jest udawanie? Jeśli według Ciebie tak jest, to trudno. Przykro mi. Wszystko co wydawało mi się wartościowe i ważne teraz okazuje się warte wyrzucenia w błoto. Daj mi spokój.
- Ale z Ciebie wielki głuptas jednak... - przytula mnie serdecznie - mówiłem Ci, że nie spotykamy się, ponieważ potrzebowałem odpoczynku od całej tej sytuacji. Żeby uspokoić emocje. I nie mówię, że to, co czujesz jest udawaniem. Tylko że Twoje zachowanie nim jest. Ale nie mam do Ciebie o to pretensji, bo myślę, że tak masz z natury. Moje rozgryzanie Ciebie nie ma na celu powiedzenie Ci, dla jakiego jeszcze powodu nie chcę się z Tobą spotykać. Nie myśl tak. Rozgryzanie wynika z ciekawości, jaka jesteś. A Ty mi tego nie ułatwiasz. Zawsze, jak się z kimś spotykałem, miałem od czasu do czasu ochotę na urlop celem przemyślenia różnych rzeczy i dojścia do równowagi. Ale różne panie broniły się przed tym rękami i nogami. Więc rezygnowałem. Ale po jakimś czasie po prostu nie dawałem rady dalej. A taki urlop dobrze mi robi na psychikę... czyli w rezultacie na relacje.
- Widzisz... a ja miałam wciąż wrażenie, że starasz się wynaleźć i wykazać sto powodów dla usprawiedliwienia faktu, że masz mnie dość i nie chcesz mnie widzieć. A że większość wydawała mi się niesprawiedliwa, więc bolało podwójnie. Wolałabym krótkie "nie" i tyle. Przepraszam Cię.
- No to już nie miej tego wrażenia. To nie tak - głaszcze mnie po włosach.
- Wiesz.. to wszystko się wiąże. Dla mnie np. słowo "udawanie" oznacza coś, co się robi świadomie, w jakimś celu, dla osiągnięcia jakiejś korzyści. I jak słyszę coś takiego, to czuję się, jakbym właśnie dostała w żołądek. Oj.
- Niektórzy udają, bo udają - uśmiecha się.
- No... to rzeczywiście "lepiej" brzmi...
- Oj, trzeba się przyzwyczaić, że się tak ma. Każdy ma jakieś cechy o których nie wiedział, albo woli nie wiedzieć. Które czasem nie są zbyt ładne. Wiesz, że ja się okazałem niestały i zmienny w relacjach z kobietami. I pamiętasz, jak trudno było mi się z tym pogodzić, bo zawsze uważalem przeciwnie. A Ty masz tak, że jak przyjedziesz do mnie, to się będziesz zachowywać ciepło i miło, chociaż chce Ci się wyć. Co też jest - jakby na to nie patrzeć - udawaniem.
- Przecież wyję, jak mi się chce wyć - uśmiecham się - nie pamiętasz, ile razy to już robiłam? Ale kiedy przyjeżdżam, to wszystko inne przestaje być ważne. Właściwie w ogóle nie myślę o całej "reszcie"...
- Widzisz, Słonko, i tu jest to, co Ci mówiłem wczoraj... To się tak nie da, niestety. To znaczy.. gdybym był zamkniętym w sobie facetem, egoistą, który zauważa tylko to, co przed oczyma, to by mi to było obojętne. Ale wiesz dobrze, jak Cię wyczuwam. I wiem, że mam obok siebie osobę z
dwoma zestawami cech naraz. Nie da się być miłym totalnie, jak w środku człowiek jest zmęczonym albo smutnym. Człowiek jest całością. I nie można z niego wydzielić miłego kawałka tylko dla jednej osoby. Nie można też tej osoby obdzielić tym wyłącznie miłym kawałkiem...
- Ale to tak źle i tak niedobrze... Kiedyś cieszyłeś się, że niczego od Ciebie nie oczekuję i nie zadręczam Cię swymi problemami... Zresztą, ja faktycznie nie umiem za bardzo...
- Pozwól, że dokończę. Jeśli jest się z kimś w relacjach koleżeńskich i nieco na dystans - np w pracy - to można spokojnie zachowywać się miło i pogodnie, mając w środku co innego. Ale im bliższe relacje, tym mniej się to daje przeprowadzić. Jeśli ktoś Cię naprawdę lubi, to i tak będzie widział całość i tak... Przyjaciele zawsze rozpoznają, kiedy masz zły dzień, nawet jak będziesz się upierać, że wsio OK. A jak się np. ląduje z kimś w łóżku, to już w ogóle nie da się nic ukryć. Emocje się wtedy robią wspólne i koniec. Nie ma zachowywania pozorów. Jeśli miałem zły tydzień, to w niedzielę nie potrafię być miły. Zawsze mi się wymknie jakaś złośliwość. I dla osób mnie znających nie jestem przekonujący. No chyba że do łóżka idzie dwoje egoistów, to wtedy nie ma problemu. Bo o przyjaźni między egoistami to nie ma co mówić. Ciebie np. powrót do domu tak stresuje, że robisz się sztywna koło 18 ;) I jak spędzisz ze mną w takim stanie trochę czasu, to mnie też to męczy. Gdybyś np. powiedziała: "szlag mnie trafia, jak pomyślę o powrocie", to efekt byłby słabszy. Ale Ty odruchowo udajesz, że wszystko OK. A w środku emocje się kłębią...
- Myślisz, że efekt byłby słabszy? Nie zacząłbyś drążyć i szukać rozwiązań? Nie zrobiłby nam się z tego temat na pół dnia?
- Byłby słabszy. Bo stłumione emocje i poglądy działają jak bomby zegarowe. W końcu wybuchną. Nie wiadomo tylko kiedy. A efekt będzie niewspółmierny do początkowej przyczyny...
- No tak, to prawda. Żebym ja jeszcze na bieżąco wiedziała, co i dlaczego mi jest... Ile razy Ty czujesz moje zdenerwowanie wcześniej i mocniej niż ja...
- To akurat nic dziwnego. Z powodu różnych przykrości udało Ci się osłabić kontakt miedzy Tobą a Twoimi emocjami. To dość popularna metoda na "radzenie sobie" ze stresem.
- Może i nic dziwnego, ale trudno mówić wprost, co się czuje, jak się nie wie, co się czuje;)
- Nie twierdzę, że łatwo. Dlatego Ci sugerowałem kiedyś psychoterapię. Wiem też, że nic nie dzieje się na "pstryk". To tylko wyjaśnienia.
Znów milkniemy. Mimo wszystko czuję się dobrze. Blisko. Wraca poczucie akceptacji nie pozorne, lecz mimo wszystko. On przerywa:
- A propos.. prawie Ci się udało...
- ?
- Pamiętasz, co Ci mówiłem? Że znajdujesz sobie kogoś, żeby Cię opuścił?
- Pamiętam....
- No właśnie... Ja powiedziałem, że nie mam siły się z Tobą spotykać, a Ty nie uściśliłaś, czy chwilowo, czy na zawsze. Powiedziałaś, że to koniec. I znów mogłaś przeżywać dramat...
- Szczerze mówiąc, sama miałam ochotę zniknąć, nie czekając na Twoje opuszczenie...
- No pewnie, bo wtedy sukces miałabyś już absolutnie murowany.
- Owszem.. A poza tym po co czekać na coś, co i tak się wydarzy..
- Nie ma to jak nastawienie pod tytułem: " i tak mnie każdy zostawi" ;)
- No. O tym też wiesz z własnego doświadczenia?
On wstaje. Wychodzi i długo nie wraca. Wiem, że trafiłam w bolesne miejsce. I wiem, że wróci.
- Owszem. A myślisz, że dalczego Cię rozumiem?
Zapada dobra cisza. Po chwili on dorzuca:
- W praktyce to nasze poznanie odbyło się dwupoziomowo. Świadomie, bo wydawałem Ci się fajny i podświadomie, bo byłem idealny, by przeżyć kolejne niepowodzenie. Świadomie chciałaś mojej alceptacji i podświadomie - żebym Cię wykopał. Jak się ma takie podejście, to się działa dwutorowo. Jest się zachwyconym z tego, co jest i jednocześnie złym na kogoś. Bo i tak to na pewno wszystko na nic i on na pewno odejdzie. Im dłużej nie odchodzi, tym te podświadome uczucia są silniejsze. W końcu człowiek zaczyna robić, co się da, żeby to "nieuchronne" przyspieszyć. I jak ktoś w końcu nie wytrzyma, to można przeżywać dramat, że sobie poszedł. W sumie to człowiek się w takiej relacji stara ponad to, jak zwykle w życiu postępuje, bo jest przekonany, że jakby zachowywał się zwyczajnie, to obiekt pójdzie za pięć minut..
Takie postępowanie z kolei prowadzi do irytacji, bo ktoś powinien przecież docenić, jak też wyjątkowo go traktujemy... Ciekawy zestaw, nie?
- To prawda... Duża część mojej obrony wynika stąd, że bałam się, że jak się dowiesz, jaka jestem naprawdę, to nie będziesz chciał mnie znać..
- No widzisz.. pamiętasz, jak obsypywałaś mnie różnymi rzeczami, ale nie chciałaś robić tego, o co akurat prosiłem? Przy takim specjalnym traktowaniu kogoś w końcu ma się go dość. Bo on jest niewdzięczny i nie zauważa, jak bardzo człowiek się stara. Ciągle ma jakieś głupie uwagi... ;) A te głupie uwagi na pewno są zapowiedzią odejścia..
- No. A powinien być szczęśliwy - dopowiadam, rozumiejąc idealnie, o czym mówi.
- Tak. Bo przecież dostaje więcej, niż ktokolwiek inny... Sęk w tym, że to, co dostaje to nie jest to, czego on by chciał - to raz. A dwa - nie jest to podyktowane uczuciami do niego, tylko chęcią zatrzymania takiej osoby. Czyli tak naprawdę całe zachowanie służy nam, a nie jest skierowane ku drugiej osobie. Człowiek tak się zachowuje, bo boi się straty i uważa, że jakby się normalnie zachowywał, to by ten drugi uciekł. Dlatego ja nie zawsze wyczuwam u Ciebie serdeczność. Serdeczność schowana jest na dnie... Żeby nie ucierpiała w razie mojego odejścia...

pozory, cz II




- Co Tobą kieruje w życiu? Co chcesz w nim osiągnąć?
Sztywnieję. Jak ja nie cierpię tego pytania. Slyszę je z jego ust po raz enty. Wraca jak bumerang. A ja zawsze się czuję wtedy taka mała. I płytka. Poza tym to pytanie zawsze jest zapowiedzią zmian w naszych relacjach. Kłopotów. Zgrzytów. Chce mi się wyć. Przez ostatnie dni zebrałam porządne lanie. Mam wrażenie, że kończy mi się wytrzymałość. Po co to dobijanie? Wystarczy powiedzieć: "mam Cię dość, nie chcę utrzymywać z Tobą kontaktu". Wolałabym krótkie "nie". Ale oczywiście wszystko musi być rozłożone na czynniki pierwsze. Rozdrapane do krwi. Nie ma lekko...
- Skąd znów to pytanie? - staram się nie wybuchnąć.
- Bo ja już wiem.
- No to super. Podziel się ze mną - ironizuję. Ale ta ironia ma przysłonić rosnącą panikę. Właściwie czego się boję?
- Ambicja, moja miła...
- Ciekawe.... - próbuję się roześmiać, ale wiem już, że sporo w tym racji.
- Owszem. To znaczy jak dla mnie, to średnio ciekawe. Ale myślę, że tak właśnie jest... A nie mam racji? - dorzuca po chwili przedłużającego się milczenia.
- Skąd w ogóle takie wnioski? - gram na czas, próbując obmyślić linię obrony.
- Same przyszły. Wystarczyło dać im trochę czasu.
- No cóż... nigdy nie uwazałam się za zbyt ambitną. Wręcz przeciwnie..
- Nie ma to jak klarowny obraz własnej osoby - śmieje się i wydaje mi się, że słyszę złośliwość. Szczerze mówiąc, mam już dość tej rozmowy. Dawno się nie widzieliśmy, czekałam na spotkanie. Ale liczyłam, że to będzie miła rozmowa.
- W porównaniu z innymi na pewno nie jestem zbyt ambitna. Znam wielu ludzi o niebo ode mnie ambitniejszych. No ale na pewno masz własne zdanie.
- Ale się najezyłaś... Spokojnie, Skowronku, spokojnie...
- Ojej.. bo jestem już zmęczona teoriami na mój temat.
- Ale to nic złego... po prostu moim zdaniem to, co Cię prze do przodu to ambicja. Chęć udowodnienia sobie i światu, że sobie dajesz radę i może być lepiej, niż Ci dawali szansę.
- Jak już, to raczej chęć niezależności. Ale i to nie jakoś nie wiadomo jak...
- No cóż. Masz naturalny talent do "więcej" i "lepiej"... - po chwili milczenia kontynuuje - żal mi Ciebie cokolwiek..
Wiedziałam. Z powrotem opancerzam się od stóp do głów. Wiedziałam. Rośnie we mnie złość.
- Nie musi Ci być mnie żal. Nie ma powodu. Nie narzekam. Niby czemu jest Ci mnie żal?
- Myślę, że ciężko jest być człowiekiem nastawionym na obronę. I na udowadnianie, że sobie da radę.
Pewnie, że ciężko, myślę. Ale nie chcę jego użalania się. Nie lubię użalać się sama nad sobą.
- Myślę, że przesadasz - próbuję się bronić - po prostu sobie daję radę i tyle. To żadne udowadnianie. A bywa, że nie daję sobie z czymś rady. I też nie rwę włosów z głowy z tego powodu.
- Ty o rybach, ja o wielorybach... Ty o znakach, ja o rumakach -uśmiecha się.
- No to przełóżmy tę rozmowę, zmęczona jestem - skwapliwie korzystam z okazji ucieczki.
- Nie. Słuchaj Słonko.. nie o to mi chodzi, jak Ci to wychodzi... tylko z czego to wynika. Jesteś dzielną dziewczyną, co wszyscy powinni zauważyć...
- Nie - przerywam - guzik mnie obchodzi, co inni myślą. Robię, co powinnam i tyle.
- Oj... ojoj... Nie ma Ciebie jak ugryźć - wzdycha - upijasz się czasami?
- Myślisz, że wtedy łatwiej? - nie mogę się nie uśmiechnąć..
- Na pewno. Jak nie jesteś totalnie, amokowo odpłynięta, to cały czas jesteś gotowa do odparcia potencjalnego ataku. I nawet ciężko z Tobą normalnie porozmawiać, bo nigdy nie wiadomo, co Twój radar wykaże jako zagrożenie. Rozumiem, że Twoje życie jest ogólnie niełatwe i masz mało momentów na wyluzowanie się, w związku z czym zamiast rozmowy z przyjacielem mamy kolejny problem..
- Wcale nie - oponuję słabo - Na ogół wcale nie przyjmuję Twoich wniosków, jako ataku. Ale jeśli mówię Ci, że jestem zmęczona, że miałam ciężki dzień, a Ty się upierasz, zeby kontynuować, to takie są efekty... Poza tym Ty sobie zrobiłeś "urlop" ode mnie i miałeś czas na przemyślenia, a dla mnie to - jak zwykle - zaskoczenie...
- Przykro mi, że miałaś ciężki dzień...
Milkniemy oboje. Jest grubo po północy. Bardzo jestem zmęczona, ale sen już się ulotnił. Zresztą nie chcę rozstawać się w takiej atmosferze.
- Wiesz, czemu nie możemy się porozumieć? - pyta cicho. - Dlatego, że ja nigdy nie musiałem ciężko pracować na chleb. Miałem trudności, ale zupełnie innego rodzaju. Takie, które dla Ciebie w ogóle nie byłyby problemem, bo się po prostu mieszczą w normie. W efekcie dla mnie świat nie jest miejscem, gdzie trzeba walczyć o wszystko i ma się kolejne, ciężkie, wkurzające dni...
Mięknę. Czuję, jak schodzi ze mnie powietrze. Ton jego głosu sprawia, że wraca poczucie bliskości. Zawsze, kiedy czuję ten przeraźliwy smutek, wszystkie obronne mechanizmy momentalnie przestają działać.
- Wiem.. Często czuję się "gorsza" przez to, że ja właśnie musiałam. Że nie mam czasu, ani sił, ani odwagi, żeby zaglądać wgłąb siebie. Czasem za tym tęsknię i czuję się płytka, powierzchowna i byle jaka. Ale nie wystarcza mi czasu, ani energii.
- Tyle, że tak walcząc, tracisz coś po drodze... M.in. to, że walczysz z sobą. Wiesz, że każdy człowiek sam układa swoje życie... i potem ponosi konsekwencje swoich działań. Więc to, co masz, zaprojektowane jest wyłącznie przez Ciebie. Gdybyś zaprojektowała sobie wygodne, miłe życie, to by ono takie było. Jeśli Ty się nie zmienisz, to ono zawsze będzie najeżone problemami. I trzeba będzie o wszystko walczyć. Mogłem to spokojnie obserwować na sobie. Człowiek odruchowo wybiera w życiu to, co mu podsuwa nieuświadomiony kawałek psychiki. A później mu się wydaje, że ma cięzko bo "coś tam".. A to "coś tam" to my. .. Nic nie przychodzi z zewnątrz...
- No tak.. znam tę teorię i wiem, że wy, buddyści, jesteście jej gorącymi zwolennikami. Ale - jak sam mówisz - ponosi się konsekwencje. Ja już sobie ułożyłam tak, a nie inaczej - więc to właśnie są konsekwencje. Poza tym ja rzadko myślę, ze mi ciężko. To dla mnie naturalne. Zresztą.. jakie ja mam możliwości ułożenia sobie "wygodnego" życia? I co to znaczy?
- Oczywiście, ze masz możliwość. To kwestia chęci. Uwierz w to trochę.... - ogarnia mnie ramieniem - aktualnie mamy tak: ja mogę Ci zaoferować odrobinę wypoczynku i pozawracać głowę, jak jesteś zmęczona. Ty z powodów w.w. nie masz czasu na szersze spojrzenie na własne życie, bo właśnie bardzo jesteś nim pochłonięta.
- Poza tym boję się, że jak spojrzę, to czasem może okazać się, że to coś w stylu puszki Pandory - żartuję, ale to nie jest do końca żart - a wtedy zginę marnie. Albo przestanę dawać sobie radę.
- To, co teraz mówisz, to są podstępne sztuczki ego - on nie daje się zwieść żartobliwemu tonowi -
które usiłuje Cię przekonać, że jeśli pozwolisz sobie na więcej luzu i radości, to polegniesz.... Rozumiesz teraz, czemu nam znajomość zgrzyta? Ty, Słonko, jesteś w galopie, bo masz 1000 poważnych spraw do załatwienia, których nie możesz zostawić ani na moment, bo musisz cały czas walczyć... A ja nie mam zamiaru walczyć. Wspólnie spotykamy się wyłącznie na rozrywkach...
- Ale ja nie chcę, żebyś walczył... ale też nie mogę zostawić tego wszystkiego...
- To nie była propozycja. To tylko podsumowanie bieżącej sytuacji. A z tą ambicją to ja wcale nie zartowałem. Masz gdzieś zakodowany potęzny imperatyw na osiągnięcie sukcesu. W dodatku podświadomy.
- No nie wiem.. Chociaż to jeszcze zależy ,co rozumiemy przez "sukces"...
- No OK. A wracając do naszych relacji, to ja dla Ciebie jestem kwiatkiem do kożuszka...
- Nie rozumiem chyba... Myślisz, że patrzę na Ciebie pod kątem uzyteczności? - robi mi się znów przykro.
- Akurat to było tylko krytyczną oceną tego, co ja mogę dla Ciebie zrobić.
- Z powodu ograniczonego zasobu sił i kondycji?
- Owszem, dokładnie. I z powodu tego, że zanim się dostosujesz do poziomu, kiedy można z Tobą rozmawiać bez rozbijania nosa o zapory, to mija sporo czasu. Mniej więcej po godzinie przypominasz sobie, że ze mną to akurat walczyć nie musisz... I to nie jest spowodowane Twoim zmęczeniem, tylko tyle dokładnie się Ciebie rozluźnia. Wiem coś o tym;) Dlatego pisałem o upiciu;) Z powodu trudności, które miałaś w życiu, masz dużą siłę przebicia oraz silny imperatyw, by załatwić to, na czym Ci zależy. Trudno odmówić Ci skuteczności. W końcu udało Ci się spędzić ze mną trochę czasu - żartuje.
-Cóż... tego akurat nie zaliczam do kategorii sukcesów - odpowiadam smętnie.
- No wiem... Pełen sukces to byłoby zaciągnięcie mnie do kościoła przed ołtarz ... Ale i tak sporo Ci się udało - chichocze.
- Nie. Nie, nie.
- Jak to nie? To nie byłby sukces? Buu - udaje zmartwionego.
- Normalnie nie - żarty mi nie w głowie - Byłeś tak przekonujący, ze się na męża nie naddajesz, że po drodze zarzuciłam pomysł "ołtarzowy". Natomiast ilość czasu, jaką spędziliśmy była zdecydowanie zbyt krótka. Nawet jak na ćwierć sukcesu;)
- No tak, ale zawsze coś. I wbrew moim pomysłom. Czyli sukces jednak.
- No właśnie tu się różnimy. To, że wbrew Tobie sprawia, że dla mnie to w ogóle nie sukces... Myślisz, że sukces jest wtedy, kiedy postawię na swoim wbrew Tobie?
- Hmm... to pełen sukces byłby, jakbyś mi jeszcze przestawiła myślenie?
- Nie. Gdyby w ogóle nie było takiej potrzeby. Gdybyś mógł powiedzieć, że było ok, a nie wbrew Tobie; że nie czułeś się namawiany, itd.
- Czyli jakbyś mnie przestawiła tak, że w ogóle bym tego nie zauważył?
Zaczynam mieć dość. Pytam ze smutkiem:
- Czemu Ty mnie tak traktujesz? Czemu zakładasz, że uknułam jakiś plan, że chcę Cię "przestawić", że dążę do swego wbrew Tobie, że jestem wyrachowana..
- A nie jesteś taka? Sama mówiłaś, że takie miałaś plany i jak mnie poznałaś, to zrezygnowałaś..
- No tak. Naklejka ma długą trwałość.
- Poczekaj. Chciałem dodać, że mnie wcale nie przeszkadza, czy jesteś typem kombinującym, czy nie. Po prostu takie robisz na mnie wrażenie. Zresztą nie od dziś. Przecież nie przestałem się odzywać, nie uciekłem, prawda?
- No cóż.. bardzo to wielkodusznie z Twojej strony - znów zaczynam być rozżalona - niemniej niezłe masz o mnie zdanie. Ale skoro sobie zapracowałam. OK.
- Ojj. Sama tak mówiłaś, że wyszłaś za mąż, żeby sobie zaklepać poczucie bezpieczeństwa. Nic nie poradzę, że takie robisz na mnie wrażenie. Po prostu masz taki naturalny styl funkcjonowania moim zdaniem. I nie ma się co burzyć. Chciałabyś wszystko tak zorganizować, żeby nam obojgu było dobrze, nic nie robiąc na siłę, ale jednocześnie wykonując cały zestaw działań przekonywująco-ukierunkowujących. Z całkiem dobrymi intencjami. Nie mam racji? Wiesz, ja też tak postępowałem. W sumie to teraz wiem, jak się czuły osoby, które miały średnią chęć się ze mną spotykać, ale ustępowały pod naporem miłych wrażeń. Wręcz czułem się, jak własny królik doświadczalny. Cała ta sytuacja mnie nieco śmieszy. Zostałem tak omotany, jak sam motałem. Po prostu zalany ilością miłych wrażeń ze strony kobiety miłej, zawsze ciepłej, słodkiej, czułej, troskliwej, przytulającej i w ogóle do rany przyłóż... Po prostu nie mogłem z Tobą nie być...
- Ale powiedz mi, co w tym złego? Jeśli bym uważała, że to złe dla Ciebie, albo gdybyś Ty jednoznacznie stwierdzał, że nie masz ochoty się spotykać, a ja mimo to... to OK. Ale jeśli się ma nadzieję, że coś może z tego być; jeśli druga strona pozostawia miejsce na taką nadzieję.. to czy nie jest naturalne, ze się próbuje tak postępować, zeby to jakoś zagrało?
- Ja nie mówię, że to coś złego. Ale jestem zły. Mimo, że Cię lubię. Wiesz, czemu? Bo Ty wcale nie jesteś taka do rany przyłóż. Ja zresztą też nie.
- Ale jak używasz słowa "omotany", to jest tak, jakby to bylo celowe. A mnie się po prostu tak przy Tobie dzieje. To nie jest do licha gra, obliczona na omotanie.
- To nie jest gra. Ale to jest celowe. Tyle, że odruchowe, a nie świadome. Naturalny omotywujący sposób zjednywania sobie ludzi. A wiesz czemu?
- ?
- Jak ktoś nie wierzy, że jest fajny.. i że mu się "należą" czyjeś uczucia, bo jest fajny, to zjednuje ludzi stając się "do rany przyłóż" i wystosowując 1000 propozycji pomocy. Sam tak miałem. I stosowałem to przez lata. Niemniej to nie jest do końca fair, chociaż człowiek nie zdaje sobie z tego do końca sprawy. Ponieważ się robi coś dla kogoś mając nadzieję, że też będzie miły...
- Poczekaj... A jak ktoś z natury nie jest "do rany przyłóż", to już nie może mieć tak po prostu ciepłych uczuć do kogoś? Jednego, konkretnego?
- To jest dobre pytanie. Ale to nie da się tak oddzielić... Tzn zapytałaś o dwa zjawiska naraz. Jeśli się jest typem bardzo skoncentrowanym na sobie, to się kogoś drugiego raczej cienko "bardzo lubi". A jak się jest typem szorstkim, to zachowanie czułe i serdeczne będzie nieco sztuczne. Psychika człowieka to taka całość. I nie da się skutecznie wydzielić kawałka dla jednej osoby... Jak się nie jest typem "do rany przyłóż", to nawet do tej wybranej osoby będzie się mało ciepłym. Zachowania i uczucia to taki ocean... i ciężko wydzielić z niego basenik. Rozumiesz mnie?
- No tak.. ale czy człowiek jest typem jednego "gatunku"? W czystej postaci?
- W tym wypadku tak jest na ogół. Ma się pewien zestaw cech, które wpływają na wszystko. Można nad nimi popracować i np. obniżyć poziom gniewu. Wtedy będziesz się mniej złościć. I mniej się odruchowo bronić. Ale szorstka i nieco na dystans i tak pozostaniesz.... Pamiętaj, że ja Cię nie chcę ranić. Chcę tylko, żebyśmy oboje wiedzieli, jacy jesteśmy. Chcę się z Tobą spotykać, ale nasze emocje muszą się ustabilizować. Po to jest ten "urlop". Żeby złapać nieco dystansu. Będę się z Tobą czuł normalnie, jak Ty będziesz sobą, a nie Słodkim-Skowronkiem-Co-Robi-Na-Mnie-Wrażenie-Zupełnie-Niechcący;) ... Bo zachowując się tak, to sama się denerwujesz.

Zapada cisza. Po chwili on dorzuca:
- Nie martw się. Zmykaj do łóżka i śpij słodko.


czwartek, 2 września 2010

Ubi dubium ibi libertas




Prawie pięć miesięcy nieobecności. Miesięcy pełnych zmagań ze sobą, z poczuciem skrzywdzenia, zdrady, smutku, strachu, gniewu wreszcie.

Zewnętrznie nie posunęłam się ani o krok w żadną stronę. Tkwię dokładnie w tym miejscu, co pół roku i rok temu. Wewnątrz cały ogrom zmian. Jeszcze nie wiem, dokąd zaprowadzą. Wiem tylko, że nic nie będzie jak dawniej. Że czas bezpiecznej wiary, wyssanej z mlekiem matki, minął. Chyba bezpowrotnie.
Nie wiem jeszcze, czy mi z tym dobrze, czy źle. Zresztą to nie ma znaczenia.
Czuję się, jak ktoś, kto stoi na brzegu oceanu i podziwia piękno zachodu słońca. Do tej pory widział wycinek. Teraz klapki ograniczające szerokość widzenia opadły i dostrzec mogę cały szeroki horyzont.
Czuję się nieco jak ktoś, kogo postawiono na pustyni i pozwolono iść dokąd chce. Wolna i swobodna. Ale... sęk w tym, że nie ma tu żadnej utartej ścieżki; żadnego drogowskazu. Nic.
Zaczynam się zastanawiać, czy aby ja się do tego naddaję. Czy może stworzona jestem do poruszania się bezpiecznymi, przetartymi szlakami. Nie zawsze mi odpowiadającymi, ale wydeptanymi, z ciepłymi jeszcze śladami stóp. Z dogmatami, które zwalniają z samodzielnego myślenia.
Kiedyś de Mello powiedział, że ludzie nie chcą prawdy, lecz upewniania się. Tak właśnie jest.
Ciepłe gniazdo po raz kolejny zostało za mną. Kolejne ciepłe gniazdo.