wtorek, 8 listopada 2011

trzy grosze w kolorach jesieni


Nie lubię zmian. Nie lubię.
Szukam sobie wygodnego miejsca na fotelu i mruczę pod nosem inwektywy na swój własny temat, podziwiając jednocześnie absolutnie doskonałą rozłączność serca i rozumu.
Rozum bowiem wie od dawna, że życie to zmiany. Że jedyną stałą w życiu jest zmiana. Że jej nieustannie podlegają nastroje, uczucia oraz to, co naszym zmysłom wydaje się całkowicie stabilne i rzeczywiste. Taki wgląd w przemijalność wszystkich rzeczy , w warunki, jakie je określają i rozsądne obchodzenie się ze zmiennością zjawisk jest nie tylko dobrym sposobem na utrzymanie świeżości między bliskimi ale przydaje się we wszystkich dziedzinach życia.
Rozum wie doskonale, że zmiany są tak stresujące, ponieważ nie można przejść do żadnej nowej rzeczy, zanim nie pozostawi się za sobą starej. Dziecko nie może zacząć cieszyć się tatusiem, zanim nie uwolni się choć trochę od mamusi... Nawet nie można wpaść na kompletnie nowy pomysł, zanim nie zarzuci się starego... Itd.
Tak, czy inaczej, przed pójściem do przodu, trzeba z czegoś zrezygnować. I tu zaczyna się popiskiwanie serca, które po pierwsze cierpi z powodu straty, a po drugie - zyskując coś nowego, w najlepszym razie nie wie, na co może liczyć, a w najgorszym może trafić na rzeczy mocno niepokojące...
Przeraża nas raczej spotkanie z nieznanym, niż realne niebezpieczeństwo.

Jesień, a jeszcze bardziej nadchodząca po niej zima, kojarzy mi się [i dziwnym trafem często rzeczywiście zbiega] z tym momentem, kiedy lęk jest najsilniejszy. Kiedy jestem pośrodku: nie opieram się już na starym, a nowego jeszcze nie widać, lub jest za gęstą mgłą... W każdym razie nie trzymam się go jeszcze pewnym chwytem...
Nieco jak moment wsiadania do łódki: jedna noga na błotnistym brzegu, druga w powietrzu, usiłując dostać do chybotliwej łódeczki, a pomiędzy .. toń.
Łatwo zapomnieć że przy brzegu to najczęściej raptem kilkanaście cm ;)

No i tak.. zupełnie to nieracjonalne. Czuję się niepewnie, wątpiąc że dam radę znieść uczucia związane ze stratą, na wszystko reaguję napięciem, rozdrażnieniem i czujnością. Byłby to prawidłowy sposób chronienia się przed realnym zagrożeniem, ale zbyt często mi się "przytrafia" i nie stanowi prawidłowej reakcji na coś, co jest tylko NOWE. To tak, jak bronić twierdzy.. pełna mobilizacja - bramy zamknięte. Bezpieczny bezruch i ..stagnacja.

Czyli?
Do boju, Skowronku, do boju! Czas uwewnętrznić teorię. Przestać się trzymać kurczowo.
Wbrew pozorom rozluźnienie chwytu sprawia, że można się bardziej cieszyć tym, co mamy. Z tej prostej przyczyny, że mając - nie musimy się cały czas bać, że stracimy. Że TO zniknie. Zmartwienia tego typu nie psują już radości.
Niech więc jesień i zima będą czasem nauki zdolności do radzenia sobie zarówno ze zmianami, jak i ze stratami i wszelkiego typu stresami. Z wiosną życie będzie pełniejsze, bogatsze i bardziej urozmaicone :)

poniedziałek, 24 października 2011

mini-studium zazdrości według lamy Olego Nydahla


"Wyobrażenie, że posiadamy innego człowieka i dlatego mamy do niego większe prawa niż inni, prowadzi do zazdrości i zawiści. Dodatkowo obawa, że moglibyśmy stracić to, co już mamy, na rzecz kogoś innego, może prowadzić do zupełnie nawet chorych zachowań, choćby takich jak próby pilnowania partnera przez 24 godziny na dobę. Z powodu braku zaufania do samego siebie oraz do związku i z powodu niezdolności do cieszenia się szczęściem innych, próbujemy trzymać naszych bliskich z dala od ewentualnych konkurentów lub konkurentek. W ten sposób uzyskujemy dokładnie to, czego właściwie chcielibyśmy uniknąć - nasz partner czuje się ograniczany i odchodzi. Zazdrość jest chyba najbardziej komicznym i najbardziej bezsensownym ze wszystkich przeszkadzających uczuć, ponieważ nie odnosi się do jakiegoś bezpośredniego działania czy konkretnej sytuacji ani nie przynosi komukolwiek nawet najskromniejszego pożytku. Uczucie to jest jednocześnie nieprzyjemne i niezwykle żywotne. Potrafi zachować tę samą intensywność przez długi czas, chociaż nie otrzymuje żadnej pożywki, i - często bez najdrobniejszej choćby rzeczywistej przyczyny - wprowadzić bardzo wiele rozdrażnienia w życie swego gospodarza i do jego związku. Zazdrość to choroba umysłu i tym, którzy nie są nią zarażeni, trudno ją zrozumieć. Chociaż w rzeczywistości znacznie mądrzej jest być szczodrym i zadowolonym, niż zazdrosnym i pełnym obaw, nie we wszystkich uszach brzmi to przekonująco - dzieje się tak, ponieważ często jesteśmy opanowani przez egoizm, nie zawsze zdając sobie z tego sprawę. "

Ole jest kontrowersyjną postacią, nawet wśród buddystów, niemniej do mnie jego teksty bardzo trafiają i uważam je za godne wzięcia sobie do serca.. Zresztą jego książki wydaje Wydawnictwo Czarna Owca [dawniej Jacek Santorski & Co Agencja Wydawnicza], co samo w sobie też jest jakąś rekomendacją..

piątek, 14 października 2011

patrząc z niedowierzaniem na widok wyłaniający się zza ostrego zakrętu...


Zupełnie niespodziewanie dla samej siebie, jakiś tydzień temu przypomniałam sobie o tym miejscu i poczułam chęć popełnienia jakiejś notki..
Dziś zdaje mi się, że chęć owa wzięła swój początek z faktu, iż "coś się ruszyło". Ruszyło w moim życiu. I - jak to często u mnie - zewnętrznie ani drgnęło.. [bo ja dojrzewam jak .. jak nie wiem co.. w żółwim tempie w każdym razie. Za to jak coś już się ulęgnie, to nie ma przeproś...]

Muszę chyba napisać od końca... Albo sam koniec napisać.. bo to kwintesencja wszystkiego. Tego roku, albo i dwóch. Spotkań, rozmów, dumań, poszukiwań, wsłuchiwania się w siebie i doświadczania czegoś w rodzaju oczyszczenia. To był rok w ogniu trawiącym, rok w duchowości nie-słodkiej.

To, co ukazało się na horyzoncie jest dla mnie zupełnym, absolutnym, totalnym zaskoczeniem. Próbowałam bowiem poddać weryfikacji wszystko. Wszystko co mi wpojono, kiedy byłam dzieckiem. Wszystkie nawykowe sposoby reagowania. Rozmawiałam sama z sobą o tym, co mnie denerwuje, co jest nie-moje, o tym, czego chcę.
Moje wyobrażenie o mnie samej legło w gruzach prawie w 100%. Średnio podoba mi się to, co widzę. Odzyskałam za to kontakt ze swoimi emocjami i uczuciami, i zaczęłam dostrzegać że je mam.. i jakie są.
Wraz ze zmianą myślenia i sposobu widzenia świata odeszła większa część moich "przyjaciół". Pojawili się inni ludzie, którzy być może wypełnią tę lukę. Być może.

Utarte normy i wyznaczone ścieżki, które dawniej dawały mi wygodę i poczucie bezpieczeństwa stały się klatką.

Poznałam kilku mężczyzn i pod wpływem tych znajomości zaczęłam od nowa rozważać, czego oczekuję od związku. Jak go widzę.
Sądzę, że najogólniej można powiedzieć że istnieją dwa sposoby pojmowania miłości - ten nastawiony na branie i ten ukierunkowany na dawanie. W tej pierwszej "miłości" mówimy o przywiązaniu, odczuwamy zazdrość, gniew, kierujemy się egoizmem. Wszystko to z czasem staje się małe i ubogie a małżeństwo zamienia się w coś w rodzaju przedsiębiorstwa. Tak, wiem - to truizmy. Wszyscy o tym wiedzą.. Sęk w tym że z tej wiedzy jakoś nic nie wynika.

Nie pragnę już małżeństwa z jego przysięgą i obietnicami. To żadne zabezpieczenie. Chcę natomiast partnerstwa z czymś co można nazwać "paktem na wspólny rozwój". Przymierzem.

Próbuję również poradzić sobie z owymi przeszkadzającymi uczuciami. Zmienić motywację. Sama zbliżać się do miłości drugiego rodzaju. I ja - wychowana w głęboko wierzącej i praktykującej rodzinie, sama blisko trzymająca się kościoła katolickiego - uświadomiłam sobie właśnie z całą wyrazistością, że najbardziej mnie pociągają; najsensowniejsze, najlogiczniejsze i najbardziej skuteczne dla mnie są metody... buddyjskie.

!!!