Nie lubię zmian. Nie lubię.
Szukam sobie wygodnego miejsca na fotelu i mruczę pod nosem inwektywy na swój własny temat, podziwiając jednocześnie absolutnie doskonałą rozłączność serca i rozumu.
Rozum bowiem wie od dawna, że życie to zmiany. Że jedyną stałą w życiu jest zmiana. Że jej nieustannie podlegają nastroje, uczucia oraz to, co naszym zmysłom wydaje się całkowicie stabilne i rzeczywiste. Taki wgląd w przemijalność wszystkich rzeczy , w warunki, jakie je określają i rozsądne obchodzenie się ze zmiennością zjawisk jest nie tylko dobrym sposobem na utrzymanie świeżości między bliskimi ale przydaje się we wszystkich dziedzinach życia.
Rozum wie doskonale, że zmiany są tak stresujące, ponieważ nie można przejść do żadnej nowej rzeczy, zanim nie pozostawi się za sobą starej. Dziecko nie może zacząć cieszyć się tatusiem, zanim nie uwolni się choć trochę od mamusi... Nawet nie można wpaść na kompletnie nowy pomysł, zanim nie zarzuci się starego... Itd.
Tak, czy inaczej, przed pójściem do przodu, trzeba z czegoś zrezygnować. I tu zaczyna się popiskiwanie serca, które po pierwsze cierpi z powodu straty, a po drugie - zyskując coś nowego, w najlepszym razie nie wie, na co może liczyć, a w najgorszym może trafić na rzeczy mocno niepokojące...
Przeraża nas raczej spotkanie z nieznanym, niż realne niebezpieczeństwo.
Jesień, a jeszcze bardziej nadchodząca po niej zima, kojarzy mi się [i dziwnym trafem często rzeczywiście zbiega] z tym momentem, kiedy lęk jest najsilniejszy. Kiedy jestem pośrodku: nie opieram się już na starym, a nowego jeszcze nie widać, lub jest za gęstą mgłą... W każdym razie nie trzymam się go jeszcze pewnym chwytem...
Nieco jak moment wsiadania do łódki: jedna noga na błotnistym brzegu, druga w powietrzu, usiłując dostać do chybotliwej łódeczki, a pomiędzy .. toń.
Łatwo zapomnieć że przy brzegu to najczęściej raptem kilkanaście cm ;)
No i tak.. zupełnie to nieracjonalne. Czuję się niepewnie, wątpiąc że dam radę znieść uczucia związane ze stratą, na wszystko reaguję napięciem, rozdrażnieniem i czujnością. Byłby to prawidłowy sposób chronienia się przed realnym zagrożeniem, ale zbyt często mi się "przytrafia" i nie stanowi prawidłowej reakcji na coś, co jest tylko NOWE. To tak, jak bronić twierdzy.. pełna mobilizacja - bramy zamknięte. Bezpieczny bezruch i ..stagnacja.
Czyli?
Do boju, Skowronku, do boju! Czas uwewnętrznić teorię. Przestać się trzymać kurczowo.
Wbrew pozorom rozluźnienie chwytu sprawia, że można się bardziej cieszyć tym, co mamy. Z tej prostej przyczyny, że mając - nie musimy się cały czas bać, że stracimy. Że TO zniknie. Zmartwienia tego typu nie psują już radości.
Niech więc jesień i zima będą czasem nauki zdolności do radzenia sobie zarówno ze zmianami, jak i ze stratami i wszelkiego typu stresami. Z wiosną życie będzie pełniejsze, bogatsze i bardziej urozmaicone :)