środa, 3 lutego 2010

stan na styczeń 2010


Szlag by... Urywam, dusząc resztę w zarodku. Wydłubuję z wnętrza dłoni okruch szkła, barykaduję sobą dostęp do rozlanego mleka i sprawdzam kątem oka, czy Pisklę zdążyło wdepnąć. Tym razem nie. Reszta szkła ląduje z brzękiem w koszu, dołączając do rozsypanej soli, stłuczonego kieliszka do czerwonego wina i salaterki z najlepszej zastawy.
Spoglądam smętnie na te owoce mojego roztargnienia. Mam nadzieję, że wyczerpałam już limit zniszczeń. Nigdy nie miałam tendencji do tłuczenia i upuszczania, teraz jednak nadrabiam za wszystkie czasy.
Na fajerce bulgocze zupa. Zestawiam. Zaczepiam. Zawartość ląduje na kuchni. W tym momencie schodzi ze mnie powietrze, jak z przekłutego balonika. Siadam na podłodze i pozwalam płynąć łzom. Płyną i płyną, zupełnie nieproporcjonalnie do rangi szkód.
Oczywiście to najlepszy moment na niespodziewanego gościa. Alarm dzwonka podrywa mnie na równe nogi. Ocieram łzy pospiesznie; jeszcze ktoś gotów pomyśleć, że płaczę nad rozlaną zupą.
Sąsiadka przysiada na brzegu krzesełka, jednym rzutem oka ogarniając sytuację.
- Kawki się napijesz? Mam cieplutką szarlotkę? - proponuję
- Nie, wiesz, mam pod opieką siostrzenicę, bo ferie i do mojej Oli przyjechała... Wpadnij Ty do nas z Pisklęciem, to się pobawią - nawet się nie rozbiera, kręcąc się jak na szpilkach w obawie, że dzieciaki rozniosą dom podczas jej nieobecności.
- Wiesz co.. to zróbmy inaczej: weź moje Pisklę na chwilę, ja coś załatwię i przyjdę do Ciebie - proszę i widząc aprobatę opatulam pospiesznie synka. Wypycham ich delikatnie za drzwi, nakładając pospiesznie płaszcz i buty.
Wychodzę. Muszę się przejść, przewietrzyć. Mam wrażenie, że ściany kuchni zbliżają się ku sobie i za chwilę zakleszczą mnie w środku. Zostawiam drzwi nie zamknięte, byle szybciej. Idę energicznie, coraz szybciej. Zaczynam biec.
Nie mam kondycji. Szybko łapię zadyszkę. Trzeba koniecznie coś z tym zrobić, inaczej moje ukochane góry będę podziwiać z Krupówek albo spacerniaka na Gubałówce. Przechodzę do marszu. Przypominam sobie o ławeczce.
Mój jesienny znajomy już tam nie bywa. Pojawił się nagle, niczym duch i tak samo niespodziewanie znikł. Może był potrzebny w tamtym czasie. Może był posłańcem. Nie rozważam teraz czy dobrym, czy złym. Czas pokaże. Tęsknię za rozmową z nim, ale wiem, że jego czas już się skończył. Wykonał swoje zadanie. Może wróci w innej postaci; w innej roli. Nie wiem. Nie przywołuję go, nie niepokoję. Tę wąziutką ścieżynkę, która rysuje się przede mną i tak muszę przejść samotnie.
Ławeczka jednak nie jest pusta. Na brzegu przysiadła skulona, kobieca postać. Waham się przez chwilkę lecz przysiadam, doświadczając czegoś na kształt deja vu - tyle że z zamianą ról.
Nie przerywam milczenia, nie zagaduję. Uśmiecham się jedynie przyjaźnie. Oczekiwanie nie trwa długo.
- Mogę o coś zapytać? Osobiste pytanie to będzie... - słyszę jej cichy, zmęczony, wyprany z emocji głos.
- Słucham - odpowiadam najcieplej, jak umiem. Zapada jednak znów cisza... Dodaję:
- Niech pani zacznie od początku, mam czas.
- Od jakiego początku? Mam opowiedzieć całą historię?
- Jeśli ma pani taką potrzebę, to dlaczego nie?
- Chodzi o mojego męża, o małżeństwo - zaczyna, próbując uporządkować kłębiące się myśli - pobraliśmy się ... nie wiem... wtedy myślałam, że z miłości. A teraz myślę, że ze strachu.
- Ze strachu? Przed czym?
- Przed samotnością, przed tym, że już nikt inny się nie trafi... Niech mnie pani nie ocenia źle od razu... Mieliśmy swoje lata, bardzo podobną przeszłość, wiele wspólnych płaszczyzn porozumienia.. Takie same wartości, gust, lubiliśmy się... Zresztą, wtedy wydawało mi się, że go kocham. A i on mnie wiele razy o tym zapewniał...
- Nie oceniam, proszę się nie obawiać. Po prostu chcę być pewna, że dobrze rozumiem.. Niech pani mówi dalej...
- Na początku wszystko układało się idealnie. Ślub wzięliśmy skromniutki i cichy, w sumie ze 12 osób było. Wynajmowaliśmy kawalerkę, ale udało nam się kupić maleńki, stary domek do remontu, właściwie pokój z kuchnią, bez łazienki, bez ogrzewania, bez ciepłej wody... Przeprowadziliśmy się tam zaraz po ślubie, śpiąc na materacu na kawałku wyszorowanej podłogi... To był dobry czas...
- A przed ślubem? Mieszkaliście razem? W tej kawalerce?
- Tak, ale tylko pół roku. Również ze względów finansowych, straszną biedę klepałam wtedy. Ale nie spaliśmy ze sobą.. Wie pani, ja tak byłam wychowana i on też. Gentelman taki mi się wydawał. Ja spałam na narożniku, a on na materacu. Później kupiliśmy polówkę...
Zamyśla się. Nie ponaglam. Zresztą sama wkróce podejmuje:
- Wie pani... Już wtedy zdarzały się takie sytuacje, które mnie niepokoiły. Ale brałam wszystko za dobrą monetę. Na przykład długi czas na półce stało zdjęcie jakiejś kobiety. Trochę się bałam o nią pytać, ale w końcu doszłam do wniosku, że skoro jesteśmy razem, to czemu nie? I kiedyś, wycierając kurze, zapytałam. Powiedział, że ją kochał, ale ona się nim zabawiła. I zostawiła. Zabrał mi wtedy to zdjęcie i położył płasko, wysoko na szafie. Gdybym wiedziała wtedy, że ona nam będzie towarzyszyć przez cały czas...
Kiwam głową, potwierdzając, ze słucham uważnie. Ona kontynuuje:
- Dziwiło mnie wtedy, że nie ma w nim nic z romantyzmu.. z takiego pożądania kobiety.. Był ciepły, czuły, ale tak bardziej jak dobry znajomy, przyjaciel może... Pytałam go dziesiątki razy, czy on mnie kocha, oczywiście zawsze twierdził, że tak... Tylko że nie umie okazywać emocji, bo tak był wychowany, bo taki już jest... A ja tak chciałam w to wierzyć...
Przerywa. Po jej policzkach spływa kilka cichych łez. Ociera je wierzchem rękawiczki, zbiera się w sobie. Szukam po kieszeniach chusteczek, podaję.
- Myślałam, że potrafię to zmienić.. wie pani, że wszystko się ułoży.. że się kochamy przecież... że on taki dobry, porządny.. posprząta, upierze, ugotuje.. po pracy prosto do domu, żadnych piwek z koleżkami... Później, jak się przeprowadziliśmy do własnego domu też było nieźle. Mieliśmy tyle energii i zapału.. Wie pani, jak to na swoim. Nie przeszkadzało, że trzeba myć najpierw jedną nogę, a później dopiero drugą w małej misce na taborecie, stawianej na środku kuchni. Powolutku się urządzaliśmy, żadnych tarć, żadnych rozbieżności.. podobały nam się te same tapety, ten sam obrus, takie same filiżanki... Ja tylko byłam trochę zdziwiona, że w noc poślubną wyciągnął mnie na długi spacer po górach, a później był już tak zmęczony, że zasnął, nim się wykąpałam... No i później, kolejne noce też nie były takie, jak to między młodymi... On podejmował jakieś próby, ja pomagałam jak umiałam, starałam się, wie pani... Ale tak się czułam nie bardzo. Zaczęłam myśleć, że to pewnie moja wina. Że nie działam na niego tak, jak trzeba. Oglądałam się w lustrze, kupowałam fajną bieliznę, perfumy.. I nic. I nic... Starałam się nie zniechęcać, ale trochę mnie kompleksy zżerały już. A później na domiar złego przyplątało mu się jakieś zapalenie, niby się leczył, ale mijały tygodnie, miesiące... Lata w końcu. A ja odpuściłam. Pomyślałam, że skoro mu ślubowałam "na dobre i złe", to widać jego impotencja jest tym złym... Lekarze dawali spore szanse na wyleczenie, ale on jakoś się do leczenia nie rwał. Ja nie chciałam zbyt mocno naciskać, to w końcu drażliwy temat dla mężczyzny...
Minęło kilka lat i pomyśleliśmy, że czas postarać się o adopcję. In vitro było dla nas nie do przyjęcia. No i tak zrobiliśmy. Cała procedura trwała prawie dwa lata. Poszło by szybciej, ale trzeba było rozbudować dom, bo ośrodek wymagał, by dziecko miało swój pokój. A i sami chcieliśmy pokończyć wszystko, zanim Brzdąc się pojawi, żeby móc się nim w pełni zająć, a nie koczować na budowie.
No i trzy lata temu się doczekaliśmy. Chłopczyk miał dość obciążony wywiad okołoporodowy i nie było do końca wiadomo, jak się dalej będzie rozwijał, ale od pierwszego spojrzenia wiedzieliśmy, że czekaliśmy na niego. Złapał męża za palec i uśmiechnął się bezzębnymi dziąsłami. No i był nasz.
- Ale pomijając fakt impotencji męża okazywaliście sobie chyba czułość? Jest tyle sposobów, by wyrazić miłość? Rozumie pani, o co mi chodzi? Gesty, pocałunki, przelotne muśnięcie, uśmiech, przytulenie, pieszczoty...
- Właśnie w tym sęk, że nie...
- Jak to? - pytam - w ogóle? Nic, nic?
- Jeden buziak w policzek rano, jeden przy powrocie z pracy i jeden na dobranoc...
Milkniemy obie. Próbuję sobie wyobrazić dziesięć lat takiego życia. Patrzę na nią dyskretnie. Siedzi ze spuszczoną głową, zgaszona, bez chęci do życia. Przerywam ciszę:
- Nie próbowała pani z nim o tym rozmawiać? Przecież to dziwne...
- Na początku próbowałam. Później przestałam, bo się denerwował. Zresztą ja też odpuściłam. Ile razy można wychodzić z inicjatywą i dostawać "kosza"? To takie upokarzające...
- Rozumiem...
- Wie pani... miałam kosmiczne kompleksy. Czułam się odrzucona, nic nie warta, jako kobieta. Było mi trudno zrezygnować z biologicznego macierzyństwa. Wśród sąsiadów i najbliższej nawet rodziny uważano, ze problem z płodnością leży po mojej stronie. Jakoś pierwsze skojarzenie wszystkich poszło w tę stronę, że "wina" leży po stronie kobiety. Niby nikt nie mówił tego głośno, ale dochodziły mnie na ten temat słuchy. Jaki to mąż jest dobry, że ze mną jest... Bo przecież mógłby sobie znaleźć jakąś inną. Czy to takie rzadkie?
- Nie prostowała pani tego? Nie próbowała tłumaczyć? Nawet rodzinie?
- Nie. Nie chciałam, żeby to jakoś wpłynęło na relacje między moją rodziną a mężem. Wśród znajomych też nic nie mówiłam. Wydawało mi się, że to nie byłoby lojalne. Mam kilkoro przyjaciół, którzy wiedzą, jak jest naprawdę. Kiedy było mi naprawdę ciężko, miałam się komu "wygadać"...
- Ciężkie takie życie... - zamyślam się.
- A wie pani, jak się pojawiło dziecko, to na nim się skoncentrowałam i jakoś leciało...
- No tak.. A co się stało teraz? Bo chyba coś musiało się stać?
- Widzi pani... w lipcu okazało się, że mąż ma romans. Internetowy co prawda. Ale czy to mniej boli? Znalazł jakąś miłość z podstawówki na Naszej-Klasie i klikali sobie coraz namiętniej.. Banał, nie?
- Próbowała pani rozmawiać? Stawiać jakieś warunki? Co on na to?
- A szkoda słów.. Odchodził, wracał, zmieniał decyzję dziesięć razy. Przespał się z nią i myślałam, że wróci, że ona go nie zechce.. bo ta impotencja..
- No i ?
- No i okazało się, że impotencja to i owszem. Jest. Ale tylko wobec mnie.
- To znaczy, że jak był z nią, to wszystko "zadziałało"?
- Owszem. Przynajmiej tak mi oznajmił.
- I tyle lat tego nie wiedział? Był pani wierny?
- Nie wiem... tak mówi. Ale przez ten czas tyle razy skłamał, że już nic nie wiem...
- Nie bardzo rozumiem... Skąd takie zahamowanie wobec pani?
- Powiedział, że ożenił się ze mną "w zastępstwie" - tamta dała mu kosza, a ja byłam "namiastką". Podobno nie uświadamiał sobie tego wtedy, dopiero jak zaczął chodzić do psychologa, to ten mu to uświadomił. Ale bał się mi to powiedzieć. A im więcej mijało czasu, tym było trudniej. A jak adoptowaliśmy synka, to już w ogóle..
- No tak. I co? Zerwał z nią? Określił się jakoś?
- Widzi pani, on często zmieniał decyzję i dla mnie ta huśtawka była straszna. W końcu powiedzial, że chce być sam. W październiku wynajął mieszkanie i się wyprowadził. Ona w międzyczasie zaczęła się zachowywać dziwnie. Jak ktoś, kto ma poważne problemy z psychiką.. Nie mówię tego, jako zazdrosna żona. Naprawdę dziwnie. Więc on siedział tam, w tym mieszkaniu, a do nas przyjeżdżał w weekendy. Do końca grudnia miał się określić, czy wraca, czy nie. Przeciągnął ten termin, ale w końcu wrócił.
- A pani cierpliwie czekała cały ten czas?
- Nie chciałam robić niczego pospiesznie. W nerwach. Ale to bardzo ciężki czas był...
- Domyślam się... I jak się wam układa po jego powrocie?
- Wie pani.. wrócił jakby nigdy nic. Ale powiedziałam, że ja już nie chcę tak żyć. I albo coś się zmieni w naszych relacjach, albo trzeba to skończyć..
- Ale przecież on nagle nie zacznie w pani widzieć atrakcyjnej dla niego kobiety.. skoro przez tyle lat się to nie udawało...
- Wiem, teraz już wiem. Sęk w tym, że mogłam z nim być i trwać, kiedy miałam świadomość, że jest chory, że ta impotencja... Ale teraz, kiedy okazało się, że to bzdura... Wszystko wygląda inaczej. A on dalej nie potrafi mnie nawet przytulić, kiedy płaczę.
- Zdecydowaliście coś? Czy próbujecie to zamieść pod dywan i udawać, że wszystko jest ok?
- Najpierw chciałam spróbować.. Wydawało mi się, że może są jakieś szanse.. Ale on nie robił nic. Tak, jakby jego powrót do domu wyczerpał wszystkie jego siły i załatwiał wszystko... Niedawno powiedziałam, że w takim razie uważam, że lepiej będzie się rozstać...
- I co on na to?
- Powiedział... - milknie.
- Co powiedział? - dopytuję
- Powiedział, że się ... dostosuje.
- A o co chciała mnie pani zapytać na początku? - pytam. Wyciąga pomiętą kartkę papieru.
- Zerknie pani na to? Czy to się trzyma kupy?
- Co to?
- Pozew rozwodowy.






15 komentarzy:

  1. smoothoperator4 lutego 2010 10:47

    Widzę, że zaproponowałaś inne spojrzenie na sprawę. Zdaje mi się, że trzyma to się całości i jest więcej niż bolesne. Bardzo źle w tym świetle wypada mężczyzna, jego słabość i zakłamanie. A przecież między wierszami widzę nie tylko żal i zawód, lecz również uczucie, które choć tak sponiewierane, jeszcze się tli,
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. No tak. Ale to niestety nie wystarczy. To o wiele za mało...
    Pozdrawiam ciepło:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bolesne... smutne... zakłamane... życie i gdzieś w tle drobne iskierki uczucia. Tak to odebrałam.
    Pomyślałam także, czy nie za długo odbywało się zamiatanie pod dywan?

    OdpowiedzUsuń
  4. Owszem, Elu. Zdecydowanie za długo. Oczywiście błędy były po obu stronach. Częściowo nawet w dobrej wierze. Albo nieświadomie. Można szukać jakichśtam usprawiedliwień, czy tłumaczeń. Niemniej właśnie tak: bolesne, smutne i zakłamane.

    OdpowiedzUsuń
  5. "Najistotniejszym elementem w dobrym małżeństwie nie jest szczęście, ale trwałość".
    - Gabriel Garcia Marquez (ur.1972) Miłość w czasach zarazy

    Jak już kiedyś Tobie wspomniałem "rozpad małżeństwa, to dla mnie bardzo przykra sprawa", tak przykra, że nie potrafię o niej rozmawaić :(
    Przedstawiłaś tę historię/poniekąd znany mi przypadek/ w bardzo smutny sposób.
    Przykro mi, że są małżeństwa, które w taki sposób rozwiązuja problem :(
    Myślę, że za dużo powiedzianych słów, po fakcie nie ma sensu.
    Dialog małżonków powinien był toczyć się w trakcie oraz przed decyzjami, po - zostaje gorzki monolog :(
    "Często w małżeństwie pierwej się rodzą przykrości niż dzieci". - Platon
    Ps. Radzę wędrującym "hipciom" ku gwiazdom, patrzeć w przód z nadzieją, niż oglądać się w tył, bo można "zaliczyć" zbłąkaną kometę :)

    OdpowiedzUsuń
  6. O tym, że rozpad małżeństwa to przykra sprawa dobrze wiem, uwierz. Sposób, w jaki piszę jest i tak dość stonowany i oględny.

    Cytujesz Marqueza.. Do dobrego małżeństwa trwałość jest niezbędna. Ale sama trwałość nie czyni jeszcze małżeństwa dobrym. W innym przypadku związki maltretowanych kobiet z alkoholikami, damskimi bokserami, facetami pastwiącymi się psychicznie itp., byłyby wzorami godnymi naśladowania. Tymczasem taka postawa kwalifikowana jest jako współuzależnienie [w przypadku alkoholizmu] lub inny chorobowy syndrom, podlegający leczeniu. To tak na marginesie.

    Próby dialogu były, owszem. Mają historię dłuższą, niż nasza znajomość. Niestety, do tanga trzeba dwojga.

    Pokusiłabym się o pytanie, czy tych dwoje kiedykolwiek było małżeństwem?

    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  7. "Czyje serce jest puste, tego usta słów pełne". - Karl Kraus.
    Skowronku, wiesz, że nie potrafię mówić na temat rozstania małżeństwa.
    Nigdy tego nie doświadczyłem i mam nadzieje, że w realu nigdy mnie to nie spotka.
    Dlatego to dla mnie tak trudny temat :/
    Jednak skusiłaś mnie pytaniem: "czy tych dwoje ... było małżeństwem"?
    Tak - "byli".
    "... i ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz że Cię
    nie opuszczę aż do śmierci[...] przyjmij tę obrączkę jako znak mojej
    miłości i wierności[...]-Świadomy(a) praw i obowiązków wynikających
    z założenia rodziny uroczyście oświadczam, że wstępuję w związek małżeński
    [...]i przyrzekam, że uczynię wszystko, aby nasze małżeństwo było zgodne,
    szczęśliwe i trwałe”.
    Słowa przysięgi nie wypowiada się mijając pośpiesznie na schodach metra,
    i nie sądzę, żeby w tym czasie oboje nie wiedzieli co robią.
    Twoje pytanie w tym miejscu, to próba usprawiedliwienia.
    Myślę, że bez względu na to, czyja wina, lepiej zamiast dalej
    drążyć temat "usprawiedliwiania" przyjąć fakt, że ów małżeństwo
    w tym "tangu" wymachiwało Capoeira, zaś z przysięgi złamało wszystkie punkty:
    wierności, uczciwości jak i miłości.
    Uważam, że należy dźwigać przyjęty ciężar rozstania z pełną odpowiedzialnością.
    "Los dał ludziom odwagę znoszenia cierpień". - Homer
    Pozdrawiam Jan

    OdpowiedzUsuń
  8. Widzę, że jesteś bardziej radykalny nawet niż Kościół Katolicki i jego Kodeks Prawa Kanonicznego;)
    Nie oceniaj zbyt pochopnie i powierzchownie, bo bywa, że się nie wie, co się robi. Wystarczy, że jedna strona coś ukrywa, by drugiej przysięga nie była złożona ze świadomością tego, na co się decyduje.
    Zastanawiające, jak często oceniając innych, kwalifikujemy ich czyny tylko jako czarne lub białe, a dla samych siebie wynajdujemy całą gamę szarości lub półtonów, prawda?
    I moje pytanie mogło sprowokować do wielu pytań na temat istoty małżeństwa i jego zaistnienia bądź nie...
    Idąc choćby za w/w Kodeksem można postawić pytanie o ważność takiej przysięgi w momencie kiedy jedna strona składa ją ze świadomością, że tak naprawdę kocha inną zupełnie osobę. Czy jest ważna, kiedy jedno z przyszłych małżonków nie jest zdolne do dopełnienia [ czy jak to się mówi potocznie "skonsumowania" małżeństwa], a druga strona nie ma o tym pojęcia [-> a co za tym idze nie ma mowy o tym, że wie na co się decyduje].. Czy przysięga obowiązuje jedną stronę, podczas, gdy druga zdradziła ileś razy, a więc notorycznie tę przysięgę łamie.. Itd, itd.
    Ty zaś oceniłeś mnie, że szukam usprawiedliwienia... Gdybym go potrzebowała nawet, nie szukałabym go tu. To bardzo źle by o mnie świadczyło.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  9. Łał, Skowronku dziękuję.
    Mimo wyczuwalnego sarkazmu ;)
    dziękuję za pochlebstwa - jeśli sądzisz, że tak głęboko rozmyślałem o Twoim pytaniu na temat "Tamtego" małżeństwa ;)
    Chciałbym wyprowadzić Cię z błędu. Myślę, że źle mnie zrozumiałaś, sorrki.
    Nie jestem aż tak radykalny jak sądzisz, poza tym nie analizowałem, Twojego pytania "czy tych dwoje ... było małżeństwem?" w kategoriach kościoła czy prawa kanonicznego.
    Cytowane fragmenty przysięgi małżeńskiej są wypowiadane przez narzeczonych (w pierwszej części) w kościele (w innej zaś) w USC. Zarówno kościół jak i USC w dzisiejszych czasach stanowią instytucję, w której zawarcie związku małżeńskiego w świetle prawa jest ważne, nic więcej nie miałem na myśli. W tej kategorii podtrzymuję swoją odpowiedź: "Tak, byli małżeństwem".
    Nie oceniam nikogo, ani pochopnie ani powierzchownie - tym bardziej nie miałem zamiaru oceniać Ciebie, ponownie przepraszam jeśli tak to odebrałaś - chciałbym tylko upewnić się, że wciąż piszemy o ławeczce, na której "[...] przysiadła skulona, kobieca postać" (w tym kontekście pisałem o próbie usprawiedliwienia bytności "tamtego" małżeństwa) - nic osobistego :/
    Proszę Cię, jeśli pozwolisz, zakończył bym na tym, bez polemiki na temat Twoich kolejnych pytań o istotę małżeństwa, czy jest ważna bez świadomości lub czy obowiązuje jedną stronę - zgadzam się z Tobą oraz z tym, że jest cała gama szarości. Jak wspomniałem wcześniej nie bardzo znam się na tym, a osobiście nie chciałbym doświadczyć smutnej historii "kobiety z ławeczki". Zdaję sobie sprawę, że ta historia ma drugie dno, jednak jak powiada Tomasz Nakielski "Nie jeden poeta zaplątał się w mowę wiązaną". Gorąco pozdrawiam, Jan.

    OdpowiedzUsuń
  10. Skowronku, smutna historia nieszczęśliwej kobiety. Niech ucieka czym prędzej z tego związku, lepiej być samą, niż trwać u boku faceta, zakłamanego, niedojrzałego, tchórzliwego. Choc mam świadomość, że czasem taką decyzję o rozwodzie trudno podjąc, zważywszy, że to małżeństwo było oparte na nie normalnych zasadach.
    Zadałas wyżej pytanie, czy to było małżeństwo; to zależy jak się to pojęcie rozumie. Dla niego zapewne było to małżeństwo, a ona próbowała się dostosować, a teraz już wie, że jednak inaczej sobie swoje życie we dwoje wyobrażała .
    Nola

    OdpowiedzUsuń
  11. Skowronku, bardzo ucieszył mnie Twój wpis na "Tadróżce", bo nie spodziewałam się, że tekst o zwykłej stonodze może okazać się nie tylko mnie potrzebny. Jako Skowronek, posiadasz skrzydełka, zatem rozwijaj skrzydła i na swoją "tadróżkę" wzlatuj! :)

    OdpowiedzUsuń
  12. Tak myślę, Nolu. Relacje muszą być uczciwe. Być może facet kiedyś dojrzeje. Być może pozostaną dobrymi znajomymi. Niemniej to o wiele za mało, by mówić o relacji właściwej związkowi małżeńskiemu.
    Pozdrawiam Cię serdecznie i życzę wszystkiego, czego potrzebujesz aktualnie. Mam nadzieję, że wszystko zmierza ku dobremu...

    OdpowiedzUsuń
  13. AlEllu:)
    Sama wiesz, że takie przypowiastki mają w sobie sporo mądrości:) A jak trafią w odpowiednim momencie to i zdziałają nieraz więcej, niż bardziej "uczone" wywody;)
    Skrzydełka - póki co - podcięte, ale niech choć nóżki ruszą się wreszcie.. Dość siedzenia w kącie! ;)
    A Ciebie będę dopingować i wspierać całym sercem:) Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  14. Klik dobry:)
    Zajrzałam, myśląc, że może jest już nowa notka.
    W żadnym wypadku nie ponaglam, ale skoro już jestem, to podpisuję listę obecności :)

    Pozdrawiam słonecznie.

    OdpowiedzUsuń
  15. Oj, tak to ze mną jest, AlEllu.. Czasem zdaje mi się, że mam coś do powiedzenia, a czasem siadam w kącie i milczę, bo z pustego i Salomon nie naleje, a wychodzę z założenia, że "błogosławieni, którzy milczą, kiedy nie mają nic do powiedzienia";)
    Dziękuję, że zaglądasz wytrwale, mimo że zawodzę.
    Pozdrawiam wiosennie:)
    skowronek

    OdpowiedzUsuń