poniedziałek, 2 lipca 2012

"Ty nie żyjesz w świecie - żyjesz w SWOIM świecie"

Jak przejść od fałszywego świata, świata złożonego ze wszystkich moich projekcji do świata rzeczywistego?

PRZEJŚCIE
Uważając się za dorosłego pozostałam dzieckiem. Jak sprawić, by urosło dziecko, które jest we mnie i ma taką władzę?
Jak przejść od dziecka do dorosłego?
Nie myślcie, że jeśli jesteście dziecinni to odkryjecie pewnego pięknego dnia, że oto staliście się nagle dorośli. To mrzonka.
Dojrzały owoc spada w jednej chwili lecz jak długi jest proces dojrzewania!
Dziecinny dorosły nie stanie się nagle doskonale dojrzałym. Oświecenie nie spadnie mu z nieba.

Jestem więc w podróży.

Droga wiedzie od tylko ja -> ja i inni -> inni i ja -> tylko inni.

Od jednostki powodowanej własnym indywidualizmem do "osoby" - człowieka, który przekroczył egocentryzm i po dorosłemu potrafi się wywiązać z obowiązków. Ograniczona przez egocentryzm jednostka nigdy nie zdoła osiągnąć Mądrości, nawet jeśli będzie zapamiętale uprawiać ćwiczenia jogi lub rozmaite skupienia umysłu.

Do stopniowej zmiany znaczenia, które nadajemy słowu "kochać". Na początku Ścieżki "kochać, lubić" znaczy "pragnąć". A gdy nam się wydaje, że używamy słowa "kochać" w bardziej wzniosłym znaczeniu, znów dajemy nieświadomie wyraz swojemu egoizmowi lub infantylizmowi.
Dopóki słowo "kochać" będzie oznaczało różnego rodzaju pożądania lub możliwość uciszenia naszych lęków, nie odkryjemy drogi do miłości.

Od stanu, w którym zależę od innych / innego do stanu w którym zależę od samej siebie. Iluż "dorosłych" zamiast szukać nie-zależności i autonomii, szuka udanych zależności...

Gdzie nie spojrzę.. konieczne jest PRZEJŚCIE

Przywykłam żyć negując wszystko, co mi się nie podoba. Zdaniem psychiatrów większość chorób umysłowych bierze się z takiej lub innej formy "niezgody na rzeczywistość". Więc wyruszam w drogę od negacji tego wszystkiego, co mi nie odpowiada do aprobaty tego co jest, dlatego że jest.

W istocie chodzi o jedną i tę samą transformację, ukazywaną w cząstkach, jak światło po przejściu przez pryzmat.

Od powierzchni do głębi. Lub inaczej: przejaw i istota. Nie chcę już dłużej żyć w świecie przejawów, chcę mieć dostęp do istoty.
Nasza uwaga skupia się na sposobach przejawiania się innych.

Tak więc: od iluzji do prawdy. Od zwątpienia do pewności. Od napięcia do rozluźnienia. Od złego samopoczucia w dobrych nawet okolicznościach do dobrego samopoczucia w każdej sytuacji.

Jest to również przejście przez cały świat moich czynów.
Od mechanicznych, gdzie nieświadomość gra podstawową rolę, które są tylko REAKCJAMI do świadomych AKCJI.
Ścieżka to również ewolucja od świata reakcji do świata akcji - akcji godnej tego miana.
Odpowiada to dwóm sposobom bycia: najpierw takiemu, w którym utożsamiacie się z sytuacjami, które przeżywacie i w których ogarnia was strach, pragnienie, skłonność lub popęd. Ktoś działa w sposób, który budzi w was emocję i oto skazani jesteście na zareagowanie w ten sposób. Mamy więc przejście od stanu marionetki do stanu istoty działającej samodzielnie. To nie znaczy "z zimną krwią", ponieważ temu działaniu towarzyszy serdeczne uczucie człowieka zintegrowanego, zdolnego być autorem swoich czynów.

Dalej - jest to przejście od akcji godnej tego miana do akcji pozbawionej osobistego charakteru, którą nazwać można odpowiedzią na wymogi sytuacji.

Wreszcie od życia zdominowanego przez przeszłość, którą się przeżuwa i przyszłość, którą się wyobraża, do życia przeżywanego tu i teraz.

Można wyrazić to w kategoriach bardziej metafizycznych:
od ograniczonego do Nieograniczonego
od skończonego do Nieskończoności
od małości do Ogromu

od utożsamiania do tożsamości
od bycia unoszonym do bycia jednością
a wreszcie od powtarzania do nowości


Wszystko to jest świetną przygodą.


[*notka na podstawie: Arnaud Desjardins "Ziarno mądrości"]

wtorek, 8 listopada 2011

trzy grosze w kolorach jesieni


Nie lubię zmian. Nie lubię.
Szukam sobie wygodnego miejsca na fotelu i mruczę pod nosem inwektywy na swój własny temat, podziwiając jednocześnie absolutnie doskonałą rozłączność serca i rozumu.
Rozum bowiem wie od dawna, że życie to zmiany. Że jedyną stałą w życiu jest zmiana. Że jej nieustannie podlegają nastroje, uczucia oraz to, co naszym zmysłom wydaje się całkowicie stabilne i rzeczywiste. Taki wgląd w przemijalność wszystkich rzeczy , w warunki, jakie je określają i rozsądne obchodzenie się ze zmiennością zjawisk jest nie tylko dobrym sposobem na utrzymanie świeżości między bliskimi ale przydaje się we wszystkich dziedzinach życia.
Rozum wie doskonale, że zmiany są tak stresujące, ponieważ nie można przejść do żadnej nowej rzeczy, zanim nie pozostawi się za sobą starej. Dziecko nie może zacząć cieszyć się tatusiem, zanim nie uwolni się choć trochę od mamusi... Nawet nie można wpaść na kompletnie nowy pomysł, zanim nie zarzuci się starego... Itd.
Tak, czy inaczej, przed pójściem do przodu, trzeba z czegoś zrezygnować. I tu zaczyna się popiskiwanie serca, które po pierwsze cierpi z powodu straty, a po drugie - zyskując coś nowego, w najlepszym razie nie wie, na co może liczyć, a w najgorszym może trafić na rzeczy mocno niepokojące...
Przeraża nas raczej spotkanie z nieznanym, niż realne niebezpieczeństwo.

Jesień, a jeszcze bardziej nadchodząca po niej zima, kojarzy mi się [i dziwnym trafem często rzeczywiście zbiega] z tym momentem, kiedy lęk jest najsilniejszy. Kiedy jestem pośrodku: nie opieram się już na starym, a nowego jeszcze nie widać, lub jest za gęstą mgłą... W każdym razie nie trzymam się go jeszcze pewnym chwytem...
Nieco jak moment wsiadania do łódki: jedna noga na błotnistym brzegu, druga w powietrzu, usiłując dostać do chybotliwej łódeczki, a pomiędzy .. toń.
Łatwo zapomnieć że przy brzegu to najczęściej raptem kilkanaście cm ;)

No i tak.. zupełnie to nieracjonalne. Czuję się niepewnie, wątpiąc że dam radę znieść uczucia związane ze stratą, na wszystko reaguję napięciem, rozdrażnieniem i czujnością. Byłby to prawidłowy sposób chronienia się przed realnym zagrożeniem, ale zbyt często mi się "przytrafia" i nie stanowi prawidłowej reakcji na coś, co jest tylko NOWE. To tak, jak bronić twierdzy.. pełna mobilizacja - bramy zamknięte. Bezpieczny bezruch i ..stagnacja.

Czyli?
Do boju, Skowronku, do boju! Czas uwewnętrznić teorię. Przestać się trzymać kurczowo.
Wbrew pozorom rozluźnienie chwytu sprawia, że można się bardziej cieszyć tym, co mamy. Z tej prostej przyczyny, że mając - nie musimy się cały czas bać, że stracimy. Że TO zniknie. Zmartwienia tego typu nie psują już radości.
Niech więc jesień i zima będą czasem nauki zdolności do radzenia sobie zarówno ze zmianami, jak i ze stratami i wszelkiego typu stresami. Z wiosną życie będzie pełniejsze, bogatsze i bardziej urozmaicone :)

poniedziałek, 24 października 2011

mini-studium zazdrości według lamy Olego Nydahla


"Wyobrażenie, że posiadamy innego człowieka i dlatego mamy do niego większe prawa niż inni, prowadzi do zazdrości i zawiści. Dodatkowo obawa, że moglibyśmy stracić to, co już mamy, na rzecz kogoś innego, może prowadzić do zupełnie nawet chorych zachowań, choćby takich jak próby pilnowania partnera przez 24 godziny na dobę. Z powodu braku zaufania do samego siebie oraz do związku i z powodu niezdolności do cieszenia się szczęściem innych, próbujemy trzymać naszych bliskich z dala od ewentualnych konkurentów lub konkurentek. W ten sposób uzyskujemy dokładnie to, czego właściwie chcielibyśmy uniknąć - nasz partner czuje się ograniczany i odchodzi. Zazdrość jest chyba najbardziej komicznym i najbardziej bezsensownym ze wszystkich przeszkadzających uczuć, ponieważ nie odnosi się do jakiegoś bezpośredniego działania czy konkretnej sytuacji ani nie przynosi komukolwiek nawet najskromniejszego pożytku. Uczucie to jest jednocześnie nieprzyjemne i niezwykle żywotne. Potrafi zachować tę samą intensywność przez długi czas, chociaż nie otrzymuje żadnej pożywki, i - często bez najdrobniejszej choćby rzeczywistej przyczyny - wprowadzić bardzo wiele rozdrażnienia w życie swego gospodarza i do jego związku. Zazdrość to choroba umysłu i tym, którzy nie są nią zarażeni, trudno ją zrozumieć. Chociaż w rzeczywistości znacznie mądrzej jest być szczodrym i zadowolonym, niż zazdrosnym i pełnym obaw, nie we wszystkich uszach brzmi to przekonująco - dzieje się tak, ponieważ często jesteśmy opanowani przez egoizm, nie zawsze zdając sobie z tego sprawę. "

Ole jest kontrowersyjną postacią, nawet wśród buddystów, niemniej do mnie jego teksty bardzo trafiają i uważam je za godne wzięcia sobie do serca.. Zresztą jego książki wydaje Wydawnictwo Czarna Owca [dawniej Jacek Santorski & Co Agencja Wydawnicza], co samo w sobie też jest jakąś rekomendacją..

piątek, 14 października 2011

patrząc z niedowierzaniem na widok wyłaniający się zza ostrego zakrętu...


Zupełnie niespodziewanie dla samej siebie, jakiś tydzień temu przypomniałam sobie o tym miejscu i poczułam chęć popełnienia jakiejś notki..
Dziś zdaje mi się, że chęć owa wzięła swój początek z faktu, iż "coś się ruszyło". Ruszyło w moim życiu. I - jak to często u mnie - zewnętrznie ani drgnęło.. [bo ja dojrzewam jak .. jak nie wiem co.. w żółwim tempie w każdym razie. Za to jak coś już się ulęgnie, to nie ma przeproś...]

Muszę chyba napisać od końca... Albo sam koniec napisać.. bo to kwintesencja wszystkiego. Tego roku, albo i dwóch. Spotkań, rozmów, dumań, poszukiwań, wsłuchiwania się w siebie i doświadczania czegoś w rodzaju oczyszczenia. To był rok w ogniu trawiącym, rok w duchowości nie-słodkiej.

To, co ukazało się na horyzoncie jest dla mnie zupełnym, absolutnym, totalnym zaskoczeniem. Próbowałam bowiem poddać weryfikacji wszystko. Wszystko co mi wpojono, kiedy byłam dzieckiem. Wszystkie nawykowe sposoby reagowania. Rozmawiałam sama z sobą o tym, co mnie denerwuje, co jest nie-moje, o tym, czego chcę.
Moje wyobrażenie o mnie samej legło w gruzach prawie w 100%. Średnio podoba mi się to, co widzę. Odzyskałam za to kontakt ze swoimi emocjami i uczuciami, i zaczęłam dostrzegać że je mam.. i jakie są.
Wraz ze zmianą myślenia i sposobu widzenia świata odeszła większa część moich "przyjaciół". Pojawili się inni ludzie, którzy być może wypełnią tę lukę. Być może.

Utarte normy i wyznaczone ścieżki, które dawniej dawały mi wygodę i poczucie bezpieczeństwa stały się klatką.

Poznałam kilku mężczyzn i pod wpływem tych znajomości zaczęłam od nowa rozważać, czego oczekuję od związku. Jak go widzę.
Sądzę, że najogólniej można powiedzieć że istnieją dwa sposoby pojmowania miłości - ten nastawiony na branie i ten ukierunkowany na dawanie. W tej pierwszej "miłości" mówimy o przywiązaniu, odczuwamy zazdrość, gniew, kierujemy się egoizmem. Wszystko to z czasem staje się małe i ubogie a małżeństwo zamienia się w coś w rodzaju przedsiębiorstwa. Tak, wiem - to truizmy. Wszyscy o tym wiedzą.. Sęk w tym że z tej wiedzy jakoś nic nie wynika.

Nie pragnę już małżeństwa z jego przysięgą i obietnicami. To żadne zabezpieczenie. Chcę natomiast partnerstwa z czymś co można nazwać "paktem na wspólny rozwój". Przymierzem.

Próbuję również poradzić sobie z owymi przeszkadzającymi uczuciami. Zmienić motywację. Sama zbliżać się do miłości drugiego rodzaju. I ja - wychowana w głęboko wierzącej i praktykującej rodzinie, sama blisko trzymająca się kościoła katolickiego - uświadomiłam sobie właśnie z całą wyrazistością, że najbardziej mnie pociągają; najsensowniejsze, najlogiczniejsze i najbardziej skuteczne dla mnie są metody... buddyjskie.

!!!

sobota, 18 września 2010

przyspieszając "nieuniknione"...


- Zostałem postawiony w trudnej sytuacji... i staram się nie dać zrobić na szaro. Słonko... powiedz no mi czemu... Nie... Nie, nie, nie.
Zapada cisza. Czekam niecierpliwie i z niepokojem na ciąg dalszy. Ze wstępu przeczuwam, że o pogodzie dziś nie porozmawiamy. Po dłuższej chwili podejmuje:
- Moim zdaniem jestem idealnym typem do unieszczęśliwienia Ciebie. Czemu zresztą usiłuję przeciwdziałać i nie dać się wkręcić.. - znów przerywa, ale tym razem na krótko - Widzisz ... uważam że mnie sobie znalazłaś podświadomie z założeniem, że dostaniesz ode mnie kopa i w sumie cały czas podświadomie na to czekasz.
- No i? Bo jeśli nawet, to co? Na czym miałoby polegać to "wkręcenie"? - pytam, ale chyba już wiem, do czego zmierza. Nie wiem jednak, co zrobić z tym wszystkim, co w podświadomości nie tylko "siedzi", ale ma potężny wpływ na życie i postępowanie.
- Wkręcenie polega na Twoim podświadomym działaniu, mającym na celu zachęcenie mnie do przykopania Ci.
- Wybacz, ale ni w ząb nie wiem, czym znów Cię zachęcam... Podświadomie, bądź nie. Czemu teraz właśnie nawrót do tego tematu?
- A tak spontanicznie dzielę się tym... Nic szczególnego się ostatnio nie wydarzyło. A czym zachęcasz? Całą sobą moja Miła, całą sobą...
Gdyby nie ton jego głosu i uśmiech, pewnie znów zjeżyłabym się jak dzikie stworzenie. Robię głęboki oddech, przypominam sobie, że nie muszę się bronić przed całym światem, mężczyznami, przed nim w końcu ...
- No OK, ale mówiłeś mi już o tym kiedyś, stąd pytanie, czemu dziś akurat nawrót..
- A to dlatego że wreszcie wiem, co ja czuję. Nie podoba mi się że jestem w takiej roli. Bo Cię lubię. Jeśli zerwałbym np. (teoretyzując) z Tobą znajomość, to idealnie zrobiłbym to, co masz w podświadomości. Wzmacniając Ci różne przekonania na swój temat. Podświadome oczywiście.
- Wiesz co, przepraszam Cię, ale Ty się zastanów na co masz ochotę. I to zrób - tym razem komunikat o "lubieniu" nie wystarcza, żeby mnie przystopować. Jedyne, co do mnie dociera to to, że patrzy na mnie z pozycji starszego brata i będzie się poświęcał. Skoro go zachęcam do pójścia sobie niech idzie. Zdecydowanie mam dość. Jestem wściekła.
- Nie złość się na mnie - prosi i widzę jak zapada się w sobie pod atakiem moich emocji. Zawsze tak bardzo odczuwa moją złość. Zresztą nie tylko złość. Trudno mi się do tego przyzwyczaić, bo przez lata całe nikogo nie obchodziło, co czuję i myślę. Swoje emocje musiałabym chyba wbijać młotkiem do głowy swoim bliskim. Większość moich smutków, złości i rozczarowań w ogóle nie była dostrzeżona. Nawet gdy o nich komunikowałam, oczekując wsparcia, przeważnie wszystko trafiało w próżnię. Spokojniej już mówię:
- Bo ja nie zauważam, żebym Cię zachęcała do przykopania mi, czy do zerwania znajomości... Czasami mam natomiast wrażenie, że odwrotnie owszem.
- Właśnie...
- Nawet nie wiem, czy się złoszczę... męczy mnie to i czuję się bezradnie trochę.
- Ja też się czuję bezradnie bo w sumie w moją stronę też to tak działa...
Wzruszenie ściska mnie w gardle. Więc to stąd biorą się te złe dni i złe rozmowy, kiedy mam wrażenie, że ma mnie dość i prowokuje do tego, żebym podjęła decyzję o zerwaniu znajomości. Wiem, że nie powinnam sobie wyobrażać za dużo, ale to wiele wyjaśnia. Uściślam:
- Poczekaj.. tzn. mówisz, że robisz to samo co ja? Podświadomie mnie zniechęcasz?
- Owszem - przyznaje cicho - i podświadomie czekam, kiedy dasz mi po nosie. Ty, moja Miła, masz wrażenia po tacie, a ja po mamie i siostrze...
- No tak.. dlatego czasami tak trudno... .. żebym ja chociaż wiedziała albo umiała to zmienić..
- Cały czas usiłuję wykombinować, jak wybrnąć z tej sytuacji, nie dokopując sobie nawzajem. Bo jesteśmy do tego idealną parą. Moja siostra i mama były z zupełnie innej bajki. Wszystkie moje zajęcia traktowały jako niepoważne zabawy, mnie jako osobę totalnie nieżyciową, nie potrafiącą sobie dać rady w zwyczajnym życiu i z załatwianiem normalnych spraw oraz uważały, że jestem przesadnie wrażliwy. A z drugiej strony zawsze miałem dawać oparcie i wspierać. Osoba, z którą żyłem, była zaradna, energiczna, nie mówiła sama z siebie co myśli i ogólnie potrafiła doprowadzić ludzi do sytuacji żeby robili to, co chciała. Widzisz jakieś podobieństwo?
- Rozumiem. Kiedy pisałam, co sądzę na Twój temat nie uważałam, że nie potrafisz sobie dać rady, tylko że masz inne priorytety i sprawy zwyczajnego życia nie są dla Ciebie tak ważne, jak dla przeciętnych zjadaczy chleba. To tak na marginesie.. Owszem, widzę podobieństwo, ale tylko pozorne. Nie traktuję Cię w ten sposób.
- A w drugą stronę to działa tak: nie wiem jaki był Twój tata - kontynuuje swoją myśl - że się totalnie boisz mnie utracić, a podświadomie gdzieś na dnie serca masz przekonanie, że to nieuchronne. Więc bacznie mnie obserwujesz, żeby nie przegapić sygnałów i nie być zaskoczoną. Każdy sygnał, każde moje niejednoznaczne zachowanie wywołuje u Ciebie odruchową myśl, że lepiej to od razu przerwać.
- Cóż.. nikt nigdy nie wysyłał do mnie tylu oświadczeń o byciu zmęczonym, zestresowanym, itd.. przeze mnie. Dzieje się tak odkąd się znamy. Nawet gdybym nie miała tych naleciałości w psychice zapewne brałabym taką możliwość pod uwagę.
- Zmęczony jestem, bo mnie niechcący stresujesz. Obawiasz się końca nie tylko dlatego, ale głównie z powodu straty osoby bliskiej - niespodziewanej i nieoczekiwanej. Jak się jest dzieckiem, to człowiek odpowiedzialność za takie historie bierze na siebie i potem jak znajduje kogoś to staje na głowie, żeby się przypodobać i żeby, broń Boże, ktoś nie odkrył jaki jest naprawdę... bo wtedy jak nic sobie pójdzie.
- Faktycznie jak tak piszesz, to mam ochotę przyspieszyć ten koniec. I rzeczywiście myślę, że to się tak skończy. I owszem - pokusa skończenia i w ten sposób zrobienia "porządku" z baniem się jest całkiem porządna.
- No widzisz..
- No widzę.. I co?
- Nic. Nie chcę Cię wykopywać bo Cię lubię. A poza tym nie mam ochoty być postacią przewidzianą w czarnym scenariuszu. Mąż "załatwił Cię" skutecznie...
- No to akurat nie jest specjalnie dobra motywacja [to drugie] - uśmiecham się.
- To jest bardzo dobra motywacja.. nie znoszę być wrabiany. Poza tym nie chcę żeby Ci się pojawił kolejny powód do myślenia: "taka jestem beznadziejna że każdy mnie zostawi". Dla mnie to jest dobry powód, bo wynika z dobrego serca i chęci zrobienia czegoś dobrego dla kogoś, kogo się lubi ...
Milknie na chwilkę.
- Powiem Ci jeszcze, że poza tym wszystkim mam też głeboką podświadomą nadzieję, że może cokolwiek z moich ulubionych zajęć przypadnie Ci do gustu i skłonnośc do zabawiania Cię tak, byś się ani przez moment nie nudziła i sobie nie poszła...
- Wiesz, jak tak piszesz, to mnie po prostu ściska w gardle i nie wiem, co powiedzieć... głównie od wzruszenia. Ale to musi być strasznie męczące dla Ciebie - taka chęć organizowania mi czasu co do minuty... ja pewnie zrobiłabym wiele, żebyś mnie nie pognał, nawet jeśli na początku się buntuję wobec tego, co mówisz, czy wobec tego, co chcesz we mnie zmienić..
- No jest męczące. Zwłaszcza do spółki z przekonaniem, że i tak będziesz na nie, nie będzie Ci się podobało i na pewno wolisz robić coś innego, więc zaraz mi powiesz że to nudne, głupie i w ogóle beznadziejne, że zachowuję się jak dziecko i powinienem zająć się tym co robi dorosły człowiek...
- Nigdy tak nie myślałam. Jeśli coś mnie nie wciąga to nie znaczy, że oceniam to w ten sposób...
- Mówię przecież, że to podświadomość... No a skoro Ty nie wyrażasz swojego zdania, nie pytana, to ma wielkie pole do popisu w domniemywaniu... prawda?
- Prawda... ale nie wyrażam zdania, bo skąd mam wiedzieć, że masz takie cuda w podświadomości? Znam sporo osób, których zainteresowań nie podzielam w najmniejszym stopniu [np na boks nawet się nie wybiorę;)], ale nie mają problemu z myśleniem, że traktuję ich jak małych chłopców i że to, co robią, uważam za głupie.
- No cóż... jak ja czegoś nie mówię to Ty też od razu sobie tworzysz "teorie spiskowe"..
- No właśnie.. mamy kolejne podobieństwo. Szkoda, że u nas podobieństwa są głównie w tym, co trudne.
- Powiem Ci jeszcze, że jak się usiłuję od Ciebie odzwyczaić, to mi się robi okropnie...
- Tak źle i tak niedobrze, tak?
- Owszem
- To akurat rozumiem
- Mam też to samo, co Ty, przekonanie że prędzej czy później sobie pójdziesz... więc może już się sam odzwyczaję lepiej...
- A tak gorliwie mi wybijasz takie myślenie z główki..
- Bo to głupota. Podświadomość ma za dużo do powiedzenia. A do kompletu pochodzisz z takiego domu, jak moja mama i siostra. Nikt nie nauczył Cię okazywania serdeczności, wrażliwości, reagowania na wyczuwalne emocje, łapania co ktoś czuje, itd... W związku z czym pomiędzy nami robi się wykop...
- Ja wiem... na ten wykop składa się to wszystko, co powyżej. Z obu stron - Twojej i mojej. Ale tak naprawdę mam jednak nadzieję, że to nie ten wykop będzie górą.
- Ja też. Ale nie mam pojęcia, jak go zasypać... Jak Ci powiem coś, co Ci nie pasuje do tego co byś chciała usłyszeć, to się zaraz po cichu złościsz.... To niestety nie jest takie wszystko proste... Dlatego wpadłem jakiś czas temu na pomysł psychoterapii. Ty masz - z powodu życia ze sporą ilością przykrości - dużo gniewu. Jak każdy. No i efekt jest taki, że jak podświadomie się człowiek obawia wykopania - to się złości, jak się czuje nieatrakcyjny - to się złości, jak stara się przypodobać - to się złości, jak się boi opuszczenia - to się złości itd... Mam dokładnie to samo. Irytuje mnie tabun różnych wspólnych "różności"...
- Myślę, że Ty masz nawet bardziej "to samo", niż ja... tzn może z powodu tego marnego kontaktu z emocjami tak bardzo tego nie odczuwam... Dla Ciebie na pewno jest to trudne. Obiecałam sobie, że jak skończę całą tę przeprawę z mężem, to pójdę na tę psychoterapię. Troszkę do głowy mi nawkładałeś, więc przynajmniej czasami umiem się złapać na czymś, co ze mnie wyłazi, a niekoniecznie jest ładne i sensowne. Ale wiem, że to wciąż niewiele. Ale jednocześnie nie bardzo mogę, czy umiem więcej...
- No i nie mam do Ciebie pretensji. A ja to jestem po prostu już po terapii. Jak bylem młodszy to ja w ogóle nie miałem kontaktu z emocjami. Do takiego stopnia, że nie wiedziałem czy coś lubię czy nie.
- No i zobacz... wciąż to, co w podświadomości tak bardzo daje się we znaki...
- No bo to tak jest. To, co dostaniesz w dzieciństwie, to potem masz resztę życia. Jeśli z tym nie zrobisz porządku. A ja miałem rodzinę trudną pod wieloma względami. W rezultacie mam do Ciebie dwie skłonności: jedna to przepracować problemy i zobaczyć, co z tego będzie... a druga to uciec. Aczkolwiek od tej drugiej nie robi mi się łatwiej. Nie chcę wcale Cię tracić. Podświadomość ma nadzieję, że się zmienisz i nie będziesz taka, jak jesteś. Najciekawsze w naszej relacji jest to, że gdyby nie problemy to byśmy się tak na siebie nie rzucali...
- A to podświadomość ma rozdwojenie;) Bo i czeka aż sobie pójdę, i liczy, że się zmienię .. A co do rzucania się - pewnie masz rację.
- Owszem mam. Jakbyśmy się oboje przeterapeutyzowali, to by się okazało, że z powodu zupełnie odmiennych cech charakteru i tego co cenimy w życiu, wcale nas do siebie nie ciągnie i się nadajemy na przyjaciół...
- Czyli jeśli "wygra" opcja przepracowania problemów [zamiast ucieczki] to najprędzej na tym się skończy?
- No pewnie tak. I tak będziesz do przodu ;)
- Nie musisz mnie "zachęcać".. W sumie chęć ucieczki mam tylko wtedy, kiedy znajomość z Tobą bardzo mi dopiecze.Wtedy chciałabym zwiać i jednocześnie zwolnić się od zmian i robienia czegokolwiek, "bo przecież nie było mi źle". Zasadniczo nie lubię chyba uciekać. A przyjaźń też sobie cenię..


środa, 8 września 2010

ogród zoologiczny

Czasami przychodzi taki dzień, że mam dokładnie wszystkiego dość. Siadam i patrzę na siebie z boku. Na swoje uczucia, emocje, pragnienia. Przywiązania i wyłaniającą się z nich chciwość, będącą chęcią zatrzymania tego, co lubię, na przyszłość. Na swoją niechęć i wyłaniającą się z niej zazdrość. Na swoją głupotę, z której pochodzi zła i fałszywa duma, podszeptująca: "jesteś lepsza, niż oni".
Kiedy wszystkie te uczucia już się pojawią, łączą się we wszelkie możliwe kombinacje, w najróżniejszych proporcjach. I mam swoje wzloty i upadki, depresje, dziwne zachowania i przywiązania - jakie tylko jestem w stanie wyprodukować... Z dołu do góry i z góry na dół.. z ciemności w słońce i z ciszy w krzyk... falowanie i spadanie... dokładnie tak.
Gdybyśmy mogli zobaczyć te wszystkie wrażenia jako ogród zoologiczny, przechodzący obok, moglibyśmy się zaśmiewać do łez, patrząc na owe śmieszne i pokraczne stworzenia, paradujące dostojnie przed naszymi oczyma. Nie powstałby żaden problem, gdybyśmy potrafili zrozumieć, że w rzeczywistości patrzymy nie na pyski owych stworzeń, lecz na ich zady; że odchodzą one, a nie przychodzą, odczulibyśmy sporą ulgę. Zobaczylibyśmy, że w gruncie rzeczy pozbywamy się owych problemów. Ale ponieważ nie mamy żadnego dystansu do owych wydarzeń, błąd polega na tym, że choć pięć minut temu nie byliśmy wściekli i za kolejne pięć minut znowu nie będziemy, to przez owe dziesięć minut, w czasie których doświadczamy gniewu, jesteśmy przekonani, że jest on ważny i rzeczywisty. Mówimy coś albo robimy i nagle okazuje się, że straciliśmy twarz, byliśmy głupi, dramatyczni, infantylni, żebraliśmy o coś, o co w żadnym razie żebrać się nie powinno, oceniliśmy przez pryzmat... itd, itd. Siedzimy więc z miną niewyraźną i rozważamy wybór między wyprowadzką do innego miasta a powiedzeniem "przepraszam". A wszystkiemu winna głupota, że owo przemijające poczucie potraktowaliśmy tak poważnie, że sprowadziło to na nas całkiem realne już kłopoty.
Uczymy się na błędach? A skądże. W buddyzmie jest sanskryckie słowo "samsara", które świetnie oddaje zaklęty krąg, owo nieprzerwane koło, w którym coś, co teraz przeżywamy, prowadzi do następnego doświadczenia, którego nie jesteśmy w stanie kontrolować. Potem znów znajdujemy się w kolejnym położeniu, spotykamy nowe sytuacje i tak toczy się to bez końca. Kiedy trudności się już pojawią, zapominamy o tym, że ten kaktus, który kłuje nas w siedzenie, sami posadziliśmy i sądzimy, że winni są inni. Więc znów mówimy / myślimy / czynimy coś niewłaściwego... i znów wpadamy w kłopoty na skutek swoich przyciężkich słów i działań.
Kiedy więc siadam spokojnie i patrzę na to całe miotanie się zaczynam dochodzić do przeświadczenia, że należy zerwać hamulec bezpieczeństwa i powiedzieć: "stop. Teraz wysiadam".

niedziela, 5 września 2010

pozory cz. III


- Pamiętasz naszą wczorajszą rozmowę? - słyszę ciche pytanie.
- Pamiętam.
- No i tak mamy. Na codzień jesteś szorstki Mamutek, a dla mnie słodki, mały Słonik... Na mnie niestety, taki styl nie działa. Pamiętaj, że Mamutek byłby równie akceptowalny.
- Wiesz, czego nie mogę zrozumieć? Dlaczego nazywasz to udawaniem. Wydaje mi się to zupełnie niesprawiedliwe. Zachowuję się tak, jak czuję w danej chwili...
- Bo to jest udawanie. Całkiem naturalne i umiejscowione głęboko w psychice udawanie. Naturalny sposób funkcjonowania wielu znanych mi osób. Zachowywanie się wbrew temu, co się ma w psychice. Wtedy jest się na zewnątrz słodkim i miłym, a wewnątrz wciąż pozostaje się szorstkim drapichrustem.
- Wiesz co... zostaw Ty mnie już - czuję się dokładnie wdeptana w ziemię - dla mnie to albo za mądre, albo zbyt wydumane. Jeśli mam ochotę być miła i szorstkość w ogóle mi się nie pojawia... i tak się zachowuję.. to to jest udawanie? Jeśli według Ciebie tak jest, to trudno. Przykro mi. Wszystko co wydawało mi się wartościowe i ważne teraz okazuje się warte wyrzucenia w błoto. Daj mi spokój.
- Ale z Ciebie wielki głuptas jednak... - przytula mnie serdecznie - mówiłem Ci, że nie spotykamy się, ponieważ potrzebowałem odpoczynku od całej tej sytuacji. Żeby uspokoić emocje. I nie mówię, że to, co czujesz jest udawaniem. Tylko że Twoje zachowanie nim jest. Ale nie mam do Ciebie o to pretensji, bo myślę, że tak masz z natury. Moje rozgryzanie Ciebie nie ma na celu powiedzenie Ci, dla jakiego jeszcze powodu nie chcę się z Tobą spotykać. Nie myśl tak. Rozgryzanie wynika z ciekawości, jaka jesteś. A Ty mi tego nie ułatwiasz. Zawsze, jak się z kimś spotykałem, miałem od czasu do czasu ochotę na urlop celem przemyślenia różnych rzeczy i dojścia do równowagi. Ale różne panie broniły się przed tym rękami i nogami. Więc rezygnowałem. Ale po jakimś czasie po prostu nie dawałem rady dalej. A taki urlop dobrze mi robi na psychikę... czyli w rezultacie na relacje.
- Widzisz... a ja miałam wciąż wrażenie, że starasz się wynaleźć i wykazać sto powodów dla usprawiedliwienia faktu, że masz mnie dość i nie chcesz mnie widzieć. A że większość wydawała mi się niesprawiedliwa, więc bolało podwójnie. Wolałabym krótkie "nie" i tyle. Przepraszam Cię.
- No to już nie miej tego wrażenia. To nie tak - głaszcze mnie po włosach.
- Wiesz.. to wszystko się wiąże. Dla mnie np. słowo "udawanie" oznacza coś, co się robi świadomie, w jakimś celu, dla osiągnięcia jakiejś korzyści. I jak słyszę coś takiego, to czuję się, jakbym właśnie dostała w żołądek. Oj.
- Niektórzy udają, bo udają - uśmiecha się.
- No... to rzeczywiście "lepiej" brzmi...
- Oj, trzeba się przyzwyczaić, że się tak ma. Każdy ma jakieś cechy o których nie wiedział, albo woli nie wiedzieć. Które czasem nie są zbyt ładne. Wiesz, że ja się okazałem niestały i zmienny w relacjach z kobietami. I pamiętasz, jak trudno było mi się z tym pogodzić, bo zawsze uważalem przeciwnie. A Ty masz tak, że jak przyjedziesz do mnie, to się będziesz zachowywać ciepło i miło, chociaż chce Ci się wyć. Co też jest - jakby na to nie patrzeć - udawaniem.
- Przecież wyję, jak mi się chce wyć - uśmiecham się - nie pamiętasz, ile razy to już robiłam? Ale kiedy przyjeżdżam, to wszystko inne przestaje być ważne. Właściwie w ogóle nie myślę o całej "reszcie"...
- Widzisz, Słonko, i tu jest to, co Ci mówiłem wczoraj... To się tak nie da, niestety. To znaczy.. gdybym był zamkniętym w sobie facetem, egoistą, który zauważa tylko to, co przed oczyma, to by mi to było obojętne. Ale wiesz dobrze, jak Cię wyczuwam. I wiem, że mam obok siebie osobę z
dwoma zestawami cech naraz. Nie da się być miłym totalnie, jak w środku człowiek jest zmęczonym albo smutnym. Człowiek jest całością. I nie można z niego wydzielić miłego kawałka tylko dla jednej osoby. Nie można też tej osoby obdzielić tym wyłącznie miłym kawałkiem...
- Ale to tak źle i tak niedobrze... Kiedyś cieszyłeś się, że niczego od Ciebie nie oczekuję i nie zadręczam Cię swymi problemami... Zresztą, ja faktycznie nie umiem za bardzo...
- Pozwól, że dokończę. Jeśli jest się z kimś w relacjach koleżeńskich i nieco na dystans - np w pracy - to można spokojnie zachowywać się miło i pogodnie, mając w środku co innego. Ale im bliższe relacje, tym mniej się to daje przeprowadzić. Jeśli ktoś Cię naprawdę lubi, to i tak będzie widział całość i tak... Przyjaciele zawsze rozpoznają, kiedy masz zły dzień, nawet jak będziesz się upierać, że wsio OK. A jak się np. ląduje z kimś w łóżku, to już w ogóle nie da się nic ukryć. Emocje się wtedy robią wspólne i koniec. Nie ma zachowywania pozorów. Jeśli miałem zły tydzień, to w niedzielę nie potrafię być miły. Zawsze mi się wymknie jakaś złośliwość. I dla osób mnie znających nie jestem przekonujący. No chyba że do łóżka idzie dwoje egoistów, to wtedy nie ma problemu. Bo o przyjaźni między egoistami to nie ma co mówić. Ciebie np. powrót do domu tak stresuje, że robisz się sztywna koło 18 ;) I jak spędzisz ze mną w takim stanie trochę czasu, to mnie też to męczy. Gdybyś np. powiedziała: "szlag mnie trafia, jak pomyślę o powrocie", to efekt byłby słabszy. Ale Ty odruchowo udajesz, że wszystko OK. A w środku emocje się kłębią...
- Myślisz, że efekt byłby słabszy? Nie zacząłbyś drążyć i szukać rozwiązań? Nie zrobiłby nam się z tego temat na pół dnia?
- Byłby słabszy. Bo stłumione emocje i poglądy działają jak bomby zegarowe. W końcu wybuchną. Nie wiadomo tylko kiedy. A efekt będzie niewspółmierny do początkowej przyczyny...
- No tak, to prawda. Żebym ja jeszcze na bieżąco wiedziała, co i dlaczego mi jest... Ile razy Ty czujesz moje zdenerwowanie wcześniej i mocniej niż ja...
- To akurat nic dziwnego. Z powodu różnych przykrości udało Ci się osłabić kontakt miedzy Tobą a Twoimi emocjami. To dość popularna metoda na "radzenie sobie" ze stresem.
- Może i nic dziwnego, ale trudno mówić wprost, co się czuje, jak się nie wie, co się czuje;)
- Nie twierdzę, że łatwo. Dlatego Ci sugerowałem kiedyś psychoterapię. Wiem też, że nic nie dzieje się na "pstryk". To tylko wyjaśnienia.
Znów milkniemy. Mimo wszystko czuję się dobrze. Blisko. Wraca poczucie akceptacji nie pozorne, lecz mimo wszystko. On przerywa:
- A propos.. prawie Ci się udało...
- ?
- Pamiętasz, co Ci mówiłem? Że znajdujesz sobie kogoś, żeby Cię opuścił?
- Pamiętam....
- No właśnie... Ja powiedziałem, że nie mam siły się z Tobą spotykać, a Ty nie uściśliłaś, czy chwilowo, czy na zawsze. Powiedziałaś, że to koniec. I znów mogłaś przeżywać dramat...
- Szczerze mówiąc, sama miałam ochotę zniknąć, nie czekając na Twoje opuszczenie...
- No pewnie, bo wtedy sukces miałabyś już absolutnie murowany.
- Owszem.. A poza tym po co czekać na coś, co i tak się wydarzy..
- Nie ma to jak nastawienie pod tytułem: " i tak mnie każdy zostawi" ;)
- No. O tym też wiesz z własnego doświadczenia?
On wstaje. Wychodzi i długo nie wraca. Wiem, że trafiłam w bolesne miejsce. I wiem, że wróci.
- Owszem. A myślisz, że dalczego Cię rozumiem?
Zapada dobra cisza. Po chwili on dorzuca:
- W praktyce to nasze poznanie odbyło się dwupoziomowo. Świadomie, bo wydawałem Ci się fajny i podświadomie, bo byłem idealny, by przeżyć kolejne niepowodzenie. Świadomie chciałaś mojej alceptacji i podświadomie - żebym Cię wykopał. Jak się ma takie podejście, to się działa dwutorowo. Jest się zachwyconym z tego, co jest i jednocześnie złym na kogoś. Bo i tak to na pewno wszystko na nic i on na pewno odejdzie. Im dłużej nie odchodzi, tym te podświadome uczucia są silniejsze. W końcu człowiek zaczyna robić, co się da, żeby to "nieuchronne" przyspieszyć. I jak ktoś w końcu nie wytrzyma, to można przeżywać dramat, że sobie poszedł. W sumie to człowiek się w takiej relacji stara ponad to, jak zwykle w życiu postępuje, bo jest przekonany, że jakby zachowywał się zwyczajnie, to obiekt pójdzie za pięć minut..
Takie postępowanie z kolei prowadzi do irytacji, bo ktoś powinien przecież docenić, jak też wyjątkowo go traktujemy... Ciekawy zestaw, nie?
- To prawda... Duża część mojej obrony wynika stąd, że bałam się, że jak się dowiesz, jaka jestem naprawdę, to nie będziesz chciał mnie znać..
- No widzisz.. pamiętasz, jak obsypywałaś mnie różnymi rzeczami, ale nie chciałaś robić tego, o co akurat prosiłem? Przy takim specjalnym traktowaniu kogoś w końcu ma się go dość. Bo on jest niewdzięczny i nie zauważa, jak bardzo człowiek się stara. Ciągle ma jakieś głupie uwagi... ;) A te głupie uwagi na pewno są zapowiedzią odejścia..
- No. A powinien być szczęśliwy - dopowiadam, rozumiejąc idealnie, o czym mówi.
- Tak. Bo przecież dostaje więcej, niż ktokolwiek inny... Sęk w tym, że to, co dostaje to nie jest to, czego on by chciał - to raz. A dwa - nie jest to podyktowane uczuciami do niego, tylko chęcią zatrzymania takiej osoby. Czyli tak naprawdę całe zachowanie służy nam, a nie jest skierowane ku drugiej osobie. Człowiek tak się zachowuje, bo boi się straty i uważa, że jakby się normalnie zachowywał, to by ten drugi uciekł. Dlatego ja nie zawsze wyczuwam u Ciebie serdeczność. Serdeczność schowana jest na dnie... Żeby nie ucierpiała w razie mojego odejścia...